wtorek, 21 października 2014

"Les Miserables 2012" - Musicale! Musicale!

   
   Musicale! Musicale! Już na samym początku mojej drogi ku fascynacji kinem stanęły te rozśpiewane filmy. Zazwyczaj są żywiołowe, roztańczone, pełne ekspresji podwójnej, ponieważ wyrażanej poprzez grę aktorską i śpiew. Musicale gromadzą zarówno zwolenników, jak i przeciwników swojej formy. Dla mnie śpiew jest czymś, co film wzbogaca, przekształca go ze zwykłego seansu w pewne szczególne misterium, w którym z wielką przyjemnością biorę udział, kiedy tylko mam okazję.

   Jakiś czas temu, właśnie miałam możliwość uczestniczyć w czymś takim. Weszłam w świat "Nędzników" T. Hooper'a, oskarowego, szeroko reklamowanego musicalu na podstawie powieści Victora Hugo pod tym samym tytułem.

" Les Miserables"



   Opowiadana tutaj historia rozgrywa się na przełomie kilkunastu lat. Jej głównym bohaterem jest Jean Valjean, galernik skazany na 19 lat ciężkich robót za kradzież chleba. Po odbyciu kary, zmuszony do regularnego stawiania się na policji, nie może znaleźć pracy. Wraca do złodziejskiego fachu, jednak na krótko, ponieważ pod wpływem pewnego wydarzenia postanawia zmienić swoje życie. Pod fałszywą tożsamością znika z pola widzenia stróżów prawa, stając się na powrót zbiegiem. W ten sposób zdobywa niezwykle zaciekłego, upartego wroga w postaci inspektora Javerta. Na przełomie lat ich drogi stykają się niejednokrotnie, by w końcu nieuchronnie się skrzyżować...

   Powieść stworzona przez Victora Hugo to wybitne, epickie dzieło opowiadające wielowątkową historię. Historię nie tylko o miłości, która zazwyczaj jest kręgosłupem większość wielkiej prozy. W "Nędznikach" pisarz prowadzi dialog z czytelnikiem na temat możliwości odkupienia popełnionych win, na temat niesprawiedliwości społecznej, śmierci w imię wyższej sprawy i poświęcenia.
   W literaturze, jak i w sztuce ogólnie istnieje pewna specyficzna prawidłowość. Mianowicie, zło jest bardziej atrakcyjne, niż dobro. Zaczytujemy się w dziejach mrocznych bohaterów z pogmatwaną przeszłością, w historiach zemsty i zbrodni. Jakaś fascynacja i ciekawość każe nam bardziej interesować się postaciami demonicznymi, uwikłanymi we własną nienawiść i grzech (jak choćby Heathcliff z "Wichrowych Wzgórz"). Dobro jest nudne, infantylne, jakby było powszechnie dostępne i nie wymagało najwyższej siły woli i ogromnego ducha walki.
   Tymczasem to właśnie w "Nędznikach" mamy bohatera - herosa, Jean'a Valjean'a. Człowieka, który nie jest demoniczny, a szalenie odważny, bo bierze na barki coś, co większość ludzi odrzuca. Podnosi się z upadku i z całą swoją determinacją dąży ku dobru. Rozpisałam się o książce, wracajmy zatem do meritum...

   "Nędznicy" to musical stuprocentowy. Kwestie śpiewane trwają cały seans i zawierają się we wszystkich dialogach oraz monologach wyrażających stan emocjonalny bohaterów. Śpiew jest tutaj cierpieniem żyjącego w nędzy ludu, wołaniem do Boga w utrapieniu, wyznaniem miłości. Przez cały spektakl filmowy pada tylko kilka pojedynczych, krótkich słów mówionych. Taka stylistyka może zachęcać, jak i odstręczać kinomaniaków. Mi osobiście bardzo się podoba, ponieważ wzmacnia uczucie uczestnictwa nie w filmie, a magicznym spektaklu.

   W porównaniu do powieściowego oryginału scenariusz musicalu został uproszczony, niektóre wątki pominięto, inne tylko nieznacznie zarysowano. Nie powinno to stanowić wady filmu. Victor Hugo napisał tak wielowarstwową powieść, że nawet produkowane dotychczas miniseriale nie zdołały zawrzeć w sobie całej treści. Tym bardziej nie można się tego spodziewać po dwugodzinnym filmie. Dodam jednak, że "Les Miserables" Hooper'a to najwierniejsza musicalowa adaptacja jak do tej pory.

   Przejdźmy zatem do konkretów. Na pierwszy plan wysuwa się niezwykły rozmach produkcji. Już pierwsza scena w dokach, gdzie więźniowie ciągną sznurami wielki żaglowiec, daje nam preludium tego, co nastąpi dalej. A dalej mamy przepięknie wykreowany XIX - wieczny Paryż, prosto z wyobrażeń współczesnej romantyczki, moc statystów, ogromną staranność w odwzorowaniu epoki, znakomitą charakteryzację (na przykładzie Jean'a Valjean'a, po którym doskonale widać upływ czasu oraz ciężkie przeżycia) z jedną wpadką: o ile Valjean poddał się upływowi czasu, o tyle Javert w filmie się nie zmienia. Na wielkie uznanie zasługuje również kostiumograf. Mamy tutaj zarówno odzianych w łachmany biedaków, zawadiackich młodzieńców - buntowników w krótkich kamizelkach, eleganckich dżentelmenów z fularami i w cylindrach, przedstawicieli Kościoła i policji, oraz młode damy w popularnych ówcześnie sukniach a la barani udziec, oraz kapeluszach - budkach z ogromnymi kokardami. Szczególnie Cosette jest wyfiokowana do granic możliwości. Wygląda jak porcelanowa lalka.

                                      Cosette - panna prosto z XIX-wiecznego żurnala.

   Samo aktorstwo na wysokim poziomie. Hugh Jackman jest ogólnie bardzo dobrym aktorem. Widać, że i tutaj się nie oszczędzał. Jego surowy, niski, sprawiający wrażenie przybrudzonego głos, doskonale pasował do postaci nawróconego grzesznika. Rola, której się podjął jest zresztą bardzo wzruszająca. Prosty nędzarz, którego jedynym zmartwieniem było przeżycie, ulega trudnej, wymagającej wielkiej determinacji przemianie w człowieka szlachetnego, starającego się ze wszystkich sił żyć w zgodzie z raz obraną drogą.
   Drugą najważniejszą postacią jest Javert, komisarz policji nieugięcie ścigający Valjean'a. Odtwarzany przez Russel'a Crowe'a człowiek ten nie jest zły. Jednak wiernie przestrzegając litery prawa, nie jest w stanie pojąć, że ludzki wymiar sprawiedliwości może popełniać błędy. Jest jak trybik w wielkiej machinie, ślepo jej wierzący. Za późno zdaje sobie sprawę z tego, że wcale nie jest karzącą ręką Boga i że popełnił błąd. Sam siebie skazuje na najwyższą karę za tą pomyłkę. Crowe został skrytykowany za swoje niewielkie możliwości wokalne. Dla mnie jednak jego krótkie, proste śpiewanie bardzo pasowało do oschłej i w gruncie rzeczy bardzo samotnej postaci Javerta.
   Oscar dla Anne Hathaway za postać Fantine jest sprawą dość kontrowersyjną nie tylko dla mnie. Byłam zaskoczona przede wszystkim tym, że jej rola była bardzo, bardzo krótka. Dramatyczna, z poruszającym wykonaniem utworu I had a dream, ale czy na miarę Oscara? Nie mnie o tym decydować.
   W drugiej części filmu - po latach - do akcji wkraczają młodzi aktorzy. Eddie Redmayne w roli romantycznego rewolucjonisty oraz dwie konkurujące o jego miłość panny: wyglądająca z cygańska Samantha Barks, jako Eponine i nasza porcelanowa Amanda Seyfried, czyli Cosette. O ile Eddie zaprawiony już w filmach kostiumowych dał sobie radę (jego wykonanie piosenki Empty table and empty chairs, w której opłakuje zmarłych w powstaniu przyjaciół - cudo), Samantha Barks również nie poległa, blado wypadła natomiast Amanda. Ja się nie znam na śpiewaniu, jednak odczucia miałam wyjątkowo nieprzyjemne. Aktorka wykonywała wszystkie utwory bardzo czysto, jednak irytująco wysoko i piskliwie.
   Szczyptę humoru do dość patetycznej historii wprowadził za to komiczny duet: Sasha Baron Cohen i Helena Bonham Carter, jako państwo Thenardier:

              Państwo Thenardier - typowa, francuska, XIX - wieczna para małżeńska ;).

   No, i muzyka, najważniejsza w każdym musicalu. Poruszająca, charakterystyczna dla każdej postaci, zaczynając przez Who Am I? Valjean'a, poprzez Stars Javert'a,  po wyznania miłosne w A Heart Full Of Love i epickie utwory zbiorowe, jak Do You Hear The People Sing? Uczta dla uszu.

   Można by jeszcze pisać i pisać, a temat by się nie skończył. Jest to jeden z najlepszych musicali, jak miałam okazję obejrzeć. I jeszcze nie raz wejdę na barykady z Marius'em i małym, sprytnym Gavroche'm, popłaczę razem z Eponine nad jej złamanym sercem, oraz postaram się brać przykład z Jean'a Valjean'a, bo jest jedną z najbardziej prawych i szlachetnych postaci w literaturze.

                                                              Niech żyje wolność!

                                                       
                                         

                                                   

piątek, 12 września 2014

"Lady z Shalott" - Pani Samotna.

    Historia ta zdarzyła się dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, kiedy po ziemi wędrowali czarodzieje, między chmurami kryły się smoki, a na straży honoru stali waleczni, szlachetni rycerze. Było to bardzo dawno. W tych zapomnianych czasach żyła Pani, która nigdy nie opuszczała swej wieży. Nikt nie znał jej imienia, dlatego nazywano ją Panią na Shalott. Tylko dla siebie była Elaine.
   Owa Dama padła ofiarą klątwy. Nałożone na nią przekleństwo było tak dawne, jak dzień jej narodzin i już nikt nie wiedział, kto i dlaczego rzucił na nią Złe Słowo. Odkąd pamięta, Pani na Shalott tka wielobarwny arras, makatę pokrytą złotem, samotnością, jedwabiem i goryczą. Tka go całymi dniami, a arras nigdy się nie kończy. Samotna Dama nie może zwrócić swojej twarzy w stronę okna. Świat jest dla niej zakazany. Jedynym, co sprawia, że żywiej w jej żyłach krąży krew, to lustro. Ustawiła je tak, że odbija się w nim widok z okna. Zakazany świat, tajemnicze uniwersum, do którego może zajrzeć w ten tylko, wybrakowany sposób.
   Pewnego dnia, wydawałoby się niczym nie różniącego się od reszty, pobłogosławionego jedynie samotnością, niespełnieniem i poczuciem uwięzienia, Dama ujrzała w lustrze mężczyznę. Widok tak dziwny, tak inny, który wzbudził w kobiecej twarzy rumieniec zachwytu. Mężczyzna ten miał na sobie połyskującą zbroję. Czarne włosy powiązane w warkocze spadały mu na plecy, a w lustrze odbijała się ciemna, jeziorna zieleń jego oczu. Rycerz ten na imię miał Lancelot. Dama w osłupieniu patrzyła, jak wojownik na swoim koniu przemierza brzeg jeziora i znika tam, gdzie kończy się rama lustra. Lepiej byłoby dla samotnej Lady, gdyby nie spojrzała w tą złą godzinę w zwierciadło. Jednak było już za późno. Miłość, nigdy nie zaznana nie zakwitła nieśmiało, jak to zazwyczaj bywa. Wybuchła gwałtownie, zalała całe serce Uwięzionej i odebrała jej wszystkie zmysły. Pani na Shalott zerwała się i nie bacząc na klątwę, wybiegła z wieży. Znalazła łódź na brzegu i wsiadłszy do niej, podryfowała w stronę Camelot.
    Jednak klątwa nie miała zrozumienia dla miłości, nie obchodziły jej ludzkie uczucia. Z każdym krętym zakrętem, z każdym przybrzeżnym kamieniem Dama słabła coraz bardziej. Nim burzliwy, wiosenny wiatr doprowadził łódź do celu, jego Pasażerka zmarła.
   Kiedy ją znaleziono, panią o dziecięcych, delikatnych rysach, zebrało się całe rycerstwo z Camelot. Damy, panowie, a nawet służba i chłopstwo. Dziwiono się, zastanawiano kim jest zmarła i co się jej stało. Jedynie Lancelot, jakby muśnięty niewidzialnym dłońmi, wzniósł modlitwę do Boga, za duszę tej pięknej, która odeszła w pełni swej świeżości.

   Jest to historia pochodząca z kręgu legend arturiańskich. Niezwykłą swoją popularność w dobie brytyjskiego romantyzmu zawdzięcza poematowi Tennyson'a pt. "Lady na Shalott" (1842). Poemat ten stał się inspiracją dla wielu dzieł malarskich. Zwłaszcza Bractwo Prerafaelitów bardzo zainteresowało się sentymentalnym potencjałem tej smutnej historii. Temat jest zresztą bardzo atrakcyjny. Samotna, piękna kobieta, z jakiś powodów ukarana klątwą, odkrywa miłość i dla niej postanawia poświęcić wszystko. Piękne, prawda? Powstało wiele dzieł malarskich przedstawiających Panią na Szalott, z przewagą dwóch kompozycji: Lady przy krosnach i Lady w łodzi. Można również spotkać się ze sceną, kiedy to przy zmarłej zgromadzone jest szlachetne towarzystwo z Camelot, ale to o wiele rzadziej.

   Poniżej kilka obrazów zainspirowanych naszą bohaterką.


W, H. Hunt, "Lady of Shalott" (prace nad obrazem rozpoczęły się 1886, ostatecznie został on publicznie wystawiony w 1905).


   Obraz ten opisywałam już w poście dotyczącym Bractwa Prerafaelitów. Można poczytać tutaj: http://kardemine.blogspot.nl/2014/07/prerafaelici-ofelia-i-lady-z-shalot.html

  Ogólnie rzecz biorąc widzimy tutaj Lady na Shalott w jej codziennej scenerii. Kobieta zapamiętale tka gobelin, nie wiedząc jeszcze, że za chwilę, jak tylko spojrzy w lustro, ujrzy kochanka na którego tak długo czekała. Dodam jeszcze tylko, że albumy sztuki wiktoriańskiej twierdzą, że jest to dzieło niejako podsumowujące twórczość Hunta. Zawarł w nim swój własny testament malarski. Dlatego warto przyjrzeć mu się bliżej.


S.H. Meteyard," I am half-sick of Shadows" Said the Lady of Shalott" , czyli "Tych cieni oczy znieść nie mogą" Powiedziała Pani na Shalott", 1913.





   Obraz Meteyard'a jest późniejszy i pozbawiony tej charakterystycznej średniowiecznej mistyki. Mamy tutaj ówczesną damę salonową, przebraną w orientalny strój. Owa pani nosi na wskroś współczesną malarzowi fryzurę i ozdobę we włosach (namalowanych zresztą bardzo precyzyjnie). Jej twarz i postać są jakby portretem ideału kobiety z początku XX wieku. Jasna karnacja, pełna szyja, wysoko, choć luźno spięte włosy. Spoglądając w lustro i widząc niedostępny dla siebie świat, Pani na Shalott przytłoczona smutkiem zamyka oczy i opada na poduszkę. Cały obraz utrzymany jest w tonacji błękitu zmieszanego z fioletem. Na uwagę zasługuje technika malowania kwiatów, w których tonie komnata Lady. Są piękne, bardzo starannie wykonane. Sam obraz jednak nie wzbudza we mnie większych emocji. Nie ten klimat, nie ta historia.

J.W. Waterhouse, "The Lady of Shalott" 1888.



   "Lady na Shalott" Waterhouse'a to jego najbardziej znany obraz. Można go spotkać prawie w każdym podręczniku do nauki języka polskiego.
    Jest przepiękny, pełen szczegółów, ukrytej symboliki. Twarz Damy i jej cała postać są pełne emocji. Mamy tutaj przedstawioną scenę, kiedy to Pani na Shalott znalazłszy łódź, wyrusza w drogę za ukochanym. Przy dziobie łodzi kołysze się latarnia, chyboczą i gasną płomienie świec. Na pełną niespełnienia twarz kobiety pada wzrok Chrystusa z krucyfiksu, który zabrała ze sobą. Dama jest ubrana w białą suknię, lekko rudawe włosy unoszone przez wiatr podtrzymuje opaska. Łódź wyścielona jest misternie namalowaną tkaniną. Roślinność przybrzeżna, ptaki, woda są oddane niezwykle precyzyjnie, w przygaszonych kolorach, pogłębiając melancholię obrazu.


J.W. Waterhouse, "The lady of Shalott" 1894.


   Waterhouse, bardzo lubił temat Pani na Shalott. Malował ją co najmniej trzy razy. Na obrazie powyżej, widzimy Lady w momencie ujrzenia Lancelota w zwierciadle. Pod wpływem nagłej miłości robi rzeczy zakazaną: odwraca się i patrzy w okno, niepomna klątwy. A przekleństwo zaczyna już działać, na lustrze widać pierwsze pęknięcia. Obraz jest pełen emocji. Lady z Shalott ma szeroko otwarte oczy i poważne, skupione oblicze. Wydaje się, jakby sama była zaskoczona swoimi uczuciami i do końca nie wie, co się z nią dzieje. Jest tak pełna niezaznanych uczuć, które nagle w niej wezbrały, że nawet nie zwraca uwagi na wplątane w jej suknię złote nici. Sama suknia jest mistrzowsko namalowana. Nie tylko wszystkie zagięcia i krzywizny. Możemy zobaczyć, że ma dwie warstwy: spodnią, grubszą, oraz cieńsze giezło, przez które prześwituje dolna, złota suknia. Kobieta jest przedstawiona bardzo naturalnie, zgięta, wstaje właśnie z krzesła, by jak najdłużej sycić wzrok ukochanym, a następnie opuścić wiezienie i udać się w ostatnią podróż po miłość.

J. Barson,"The Lady of Shalott".





   Barson wybrał scenę, która nie miała miejsca ani w legendzie, ani w poemacie Tennyson'a. Widzimy zmarłą Elaine, obok na koniu siedzi Lancelot. Całe płótno przeszywa klucz ptaków, wydaje mi się, że to gołębie, jednak nie jestem pewna. Można zauważyć tutaj inspirację obrazem Waterhouse'a z 1888 roku. Łódź ma podobne wykończenie, latarnia jest niemal identyczna. Barson jednak nie jest malarzem tego talentu, co Waterhouse. Choć obraz jest namalowany w intensywnych kolorach, bardzo plastycznie, to brakuje tutaj techniki, której ja jestem miłośniczką. To, że malarz współczesny podjął się tematu Lady na Shalott świadczy o tym, jak bardzo żywotna jest jej historia.

A. Hughes, "The Lady of Shalott", 1873



   Obraz Hugesa'a przedstawia scenę, w której łódź z ciałem naszej Bohaterki dotarła już do celu i została właśnie odkryta przez chłopki z Camelot'u. Dziewczęta wpatrują się w niezwykłe znalezisko nie z ciekawością, lecz z przestrachem, smutkiem. Garną się do siebie, żadna nie wychyla się, by dokładniej przyjrzeć się zmarłej. Lady na Shalott leży wyprostowana, delikatna, ze śnieżnobiałym, nieruchomym obliczem. Oczy ma otwarte i zwrócone ku północy, tam, gdzie spodziewała się ujrzeć ukochanego. Okryta w delikatną, zwiewną tkaninę, jasne włosy przerzucone ma za burtę. Postać Lady jest namalowana niezwykle krucho, subtelnie. Ukazana została ona niczym małe, zagubione dziecko. Obok łodzi płynie łabędź. Ptak ten jest symbolem piękna, ale też i samotności. Dwóch cech, które tak bardzo określają Zmarłą.
   Całe płótno namalowane jest w ciemnych, przygaszonych barwach. Jedyną jasną plamą jest Dama i szlachetny ptak. Obraz ten zaskakuje swoją zwyczajnością. Mamy tu scenę z wieśniaczkami przy dzikim, wcale nie romantycznym brzegu rzeki. W ten naturalny krajobraz malarz wpisał niezwykłe wydarzenie, co jest bardzo oryginalnym zabiegiem.


G.E. Robertson, "The Lady of Shalott". 


   Mamy tutaj podobną scenę do tej z płótna A. Hughes'a: odkrycie ciała Elaine na Shalott przez mieszkańców Camelot. Z tym, że to już jest sama dworska śmietanka. Obraz przypomina mi epickie płótna naszych malarzy historycznych: Matejki, czy Gierymskiego. Doskonale rozplanowana scena, wyważone kolory i indywidualne, wyrażające poszczególne emocje ułożenie każdej, znajdującej się na obrazie postaci. Przykład perfekcyjnej techniki w stylu realistycznym.

   Dzieł przedstawiających Lady na Shalott jest mnóstwo. Historia nieszczęśliwej damy rozpalała wyobraźnię artystów do dzisiaj. Nadal bowiem tworzone są płótna z Elaine, grafiki komputerowe, zdjęcia itd. I choć narzędzie sztuki się zmienia, to piękno tej historii pozostaje bez zmian. Na koniec  poemat Tennyson'a, który uczynił Samotną Damę nieśmiertelną:


Sir Alfred Tennyson
"Pani na Shalott", (1942)

Po zmroku rzuca snop skonana
dłoń, a żniwiarka zasłuchana
szepcze: ,,Oto zaczarowana
Pani na Shalott”

Osika drży, wierzba gnie,
Lekki wiatr nad wzgórzami tchnie,
Fala jak zawsze chyżo mknie,
Rzeką wzdłuż wyspy białej, gdzie
Szlak wiedzie w dal do Camelot.

Czterech baszt szarość murów strzeże,
Pod nim łąka w kwiatach leży,
A na samotnej wyspie, w wieży
Pani na Shalott.

Miał rycerz czoło gładkie, jasne
Czerń loków okrył hełm kaskiem.
Rumak olśniewał podków blaskiem,
Gdy jechał z pierwszym słońca brzaskiem
Drogą do zamku Camelot.

Lustro przeszyła niczym strzała
Wizja postaci lśniącej z dala.
Błysk słońca w liściach drzew ujrzała,
Zbroja wśród pól zamigotała,
Jechał przez las sir Lancelot.

Niebo bez chmur błękitem drży,
U siodła wielki klejnot lśni,
Hełm, a w nim pióro dziarsko tkwi,
Jak płomień ognia zbroja skrzy.
Rycerz mknie w stronę Camelot.

Krosno rzuciła, trud przerwała,
Z sali wybiegła wreszcie śmiała,
Kwiat nenufaru zerwać chciała,
Hełm z piórem w dali wnet ujrzała.
Spojrzała w stronę Camelot.

Dzień czy noc magii tka materię,
Radość i kolor snuje wiernie.
Klątwa jej każe trwać tam biernie
Serce przebija, szepczą, cierniem,
Gdy spojrzy, choć na Camelot.

Nie wie, w czym klątwy tkwi zła treść,
Więc nić swą równo może pleść
I życie bez trosk może wieść
Pani na Shalott.

Często zaś nocą purpurową
Wśród skupisk jasnych gwiazd nad głową
Meteor brodę ciągnie płową
Ponad uśpionym Shalott.

Lecz swym arrasem wciąż się cieszy,
Wplatać magiczne sceny spieszy,
Bo w noc samotną nieraz słyszy:
Z ognia, w żałobie idą piesi
Z muzyką hen, do Camelot.

Tafla się mieni rycerzami,
Jada samotnie lub dwójkami.
Wiernego serca brak czasami
Pani na Shalott.

Tam rzeka snuje się wirami,
Kmieć chodzi obok pól bruzdami,
Wieśniaczek płaszcze z kapturami,
Czerwienią wzgórza Camelot.

Przez cały rok w jej lustrze, na dnie,
Co świat odbija, wszystko snadnie
Cieniami się na taflę kładnie.
Czasami wzrok na trakt ten padnie,
Co wiedzie aż do Camelot.

Gdy księżyc świecił nocą błogą,
Kochanków para szła tą drogą,
,,Tych cieni oczy znieść nie mogą”,
Westchnęła Pani z Shalott.

Na jego tarczy rycerz klęka
Przed dama, z krwawym krzyżem w rękach.
I wierność serca jej przysięga.
Lancelot polem jedzie stępa,
Mijając senne Shalott.

Zerwana nić jak cienki włos,
Zwierciadło pęka w odłamków stos,
,,Klątwa nade mną”, woła w głos
Pani na Shalott.

Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani,
Wzrok jej świat barwi nieszczęściami
Jak jasnowidza spojrzeniami.
Tak, z zasnutymi mgłą oczami,
Patrzyła w stronę Camelot.

Zeszła, do łodzi się dostała,
Co gdzieś pod wierzbą chybotała
I na jej dziobie napisała:
Pani na Shalott.

A gdy się wreszcie kończył dzień,
Zepchnęła łódź i legła weń.
Szeroki strumień poniósł hen
Panią na Shalott.

Suknia jej luźna, śnieżnobiała
Miękko wzdłuż łodzi burt leżała.
Pod liśćmi świeca zamierała
Mroczna noc z wolna zapadała
I ogarniała Camelot.

Nuty melodii smutnej trwały
Coraz to cichsze, zamierały.
Krwi puls i skarga ustawały,
Oczy przymknięte pociemniały,
Zwrócone wciąż ku Camelot.

Bo nim do miasta łódź dotarła
Na fali, co z przypływem parła.
Śpiewając swoją pieśń, umarła
Pani na Shalott.

Burzliwie wioną wschodni wiatr,
W wichrze las żółty nagle zbladł,
Szeroki strumień w brzegach słabł,
Ciężko z chmur niskich deszcz się kładł
Na wieże Camelot.

Popod wieżami, balkonami
Ogrodów murem, galeriami
Blada jak śmierć szła w dół z falami.
Cicha łódź mknęła pod domami
Aż do samego Camelot.

Dziób łodzi drogę znalazł już
Obok pól i wierzbowych wzgórz.
Ostatnią pieśń słyszano tuż
Pani na Shalott.

Przy łodzi wnet na brzegu stali
Rycerze, damy, ludzie mali,
Na dziobie imię odczytali:
Pani na Shalott.

Któż to? Po cóż ją tu przysłali?
I w pełnej świec zamkowej sali
Umilkły dźwięki dworskich gali.
I wnet się z lękiem pożegnali
Wszyscy rycerze Camelot.

Lancelot dumał: Być nie może
Piękniejszej twarzy na tym dworze.
Zmiłuj się w swej litości, Boże,

Nad Panią z Shalott.




środa, 27 sierpnia 2014

River Phoenix - Rzeka, którą zbyt szybko pochłonęło morze.

   
   W trakcie moich kinematograficznych podróży zdarza mi się natknąć na artystów przez duże A
   Ludzie Ci swoją osobowością, talentem i charyzmą  źródłem niezwykłych wrażeń i emocji. Wchłaniając w siebie i przefiltrowując towarzyszącą nam codziennie bylejakość, dzielą się z nami czymś bardzo cennym: swoją wrażliwością. Niezwykli to ludzie, którzy z rozrywki uczynili najprawdziwszą sztukę. I których autentyzm wykracza poza ramy filmowego kadru i wtapia się w prawdziwe życie. Każdy aktor doborem ról i swoją osobowością buduje mały wszechświat, alternatywną rzeczywistość, w którą możemy wejść. To zawsze było dla mnie niesamowite. Jednym z moich nowych, filmowych odkryć jest ktoś, kto stworzył wyjątkowy, bo słodko-gorzki wszechświat. To River. River Phoenix. 
   Wspaniały, przystojny młody mężczyzna, utalentowany aktor i muzyk, zapalony aktywista, ale też nadwrażliwy, niemądry i lekkomyślny dzieciak, który nie zdążył wyjść z wieku, kiedy igranie z ogniem przestaje być emocjonujące. Był rzeką (River, ang. rzeka), która ledwo co wypłynęła ze źródła, a już ją pochłonęło morze.



                                     

    River Phoenix przyszedł na świat jako River Jude Bottom 23 sierpnia 1970 roku, w Oregonie. Zszedł z niego 30 października 1993 roku w Los Angeles, które zawsze nazywał „złym miastem”. Zażył zabójczą dawkę speedball’a, ogromnie silną mieszankę heroiny z kokainą. To było samobójstwo przypadkowe, ponieważ River nie był świadomy skutków narkotyku. Jak widać, jego podróż po tym świecie była bardzo krótka, trwała zaledwie 23 lata. Jednak swoją osobowością i charyzmą zdążył sprawić, że do dziś istnieje w ludzkiej pamięci, a filmy z jego udziałem stały się pozycjami kultowymi. 

   Poniżej kilka filmów, w których zagrał nasz dzisiejszy bohater.

 I love you to death” , 1990.



 
    „Historia mieszanego jugosłowiańsko-włoskiego małżeństwa. Rosalie i Joey prowadzą popularną, lubianą pizzerię. Joey jest wzorowym obywatelem i poczciwym pantoflarzem. Ma tylko jedną wadę: gorąca włoska krew nie pozwala mu zachować wierności żonie. Gdy ta odkrywa zdrady męża, postanawia przy pomocy swojej krewkiej matki i zakochanego w niej młodego pracownika pizzerii zabić męża. Jak się okazuje nie jest to wcale takie proste…”

 Jedna z najlepszych komedii, jakie widziałam! Śmiałam się i śmiałam. Działa tu zasada Hitchocka „najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie wzrasta”. To film, w którym nie tylko River mnie ujął, ale całe to wesołe towarzystwo. Doskonałe aktorstwo: zabójcza teściowa Joan Plowright, która chyba najbardziej przejawia mordercze zamiary wobec zięcia, zaradna Rosalie (Tracy Ullman) twarda i jednocześnie wrażliwa kobieta od razu wzbudza ciepłe uczucia, pocieszny Joey, który prawie przez cały film nie ma świadomości rozgrywających się wydarzeń. Devo, czyli River w roli zakochanego w swojej pracodawczyni chłopca, który dla miłości jest nawet w stanie przebrać się za Chińczyka, pójść do podejrzanej speluny i nająć naćpanych meneli, żeby kropnęli niewiernego małżonka. Oraz gwiazdy filmu: najęci do likwidacji Włocha nieszanującego przysięgi małżeńskiej, nafaszerowani narkotykami, oderwani od rzeczywistości Marlon i Harlan (w niespotykanie komediowe role Hurt'a i Reeves'a). Dialogi to perełki, zwłaszcza naszych zramolałych zabójców.
   Zaledwie 20-letni River atakuje tutaj swoją młodością i świeżością. Tracy Ullman i Joan Plowright niczym dwie wiedźmy gotujące makaron z końską dawką środków nasennych dla Joeya, wyglądają naprawdę wspaniale! Zachwycająca jest scena rodzinnego obiadu, kiedy to teściowa kłóci się po jugosłowiańsku z zięciem ripostującym jej po włosku. A w tym wszystkim jest Rosalie uspokajająca każde w jego rodzimym języku.


   Jako, że jest to notatka o roli Phoenix’a, to jeszcze parę słów na ten  temat. Devo jest młodym pracownikiem pizzerii Joey’a i Rosalie. Trochę bujający w obłokach, zainteresowany ezoteryzmem, przedkłada towarzystwo siedzących w kuchni kobiet nad towarzystwem buchającego testosteronem Joeya. Otwarcie adoruje swoją pracodawczynię, jednak robi to w sposób bardzo uroczy i nienachlany. Jest, jak wierny pies warujący obok swojej pani, zadowolony z każdego, najmniejszego wyrazu sympatii, nawet gdyby to było tylko podrapanie za uchem. River’owi w tą jakże komediową historię udało się wnieść trochę romantyzmu. Jego uczucie jest niewinne, delikatne i przez to tak bardzo zabawne, kiedy przychodzi do realizacji tych wszystkich drastycznych działań. Zadanie ustrzelenia niewiernego małżonka ukochanej, to dla niego naprawdę ciężka próba. I jakże zabawna!

   Rozrywka na najwyższym poziomie. Doskonały, sensowny scenariusz, komizm sytuacyjny i dialogowy na inteligentnym poziomie. Dla mnie film, do którego będę niewątpliwie wracała.


Dogfight, 1991.



   „Niezależny film w reżyserii Nancy Savoca. Fabuła filmu rozgrywa się w latach 60 – tych, w ciągu jednej nocy. Amerykańscy marines, dzień przed wyruszeniem do Wietnamu mają osobliwą tradycję. Na pożegnalne przyjęcie przyprowadzają najbrzydszą dziewczynę, jaką uda im się znaleźć. W drodze zakładów, żołnierz z najmniej urodziwą partnerką wygrywa znaczną sumę pieniędzy. Film rozpoczyna się polowaniem na najbardziej odpychające panny. River Phoenix, grający Eddi’ego Bridlace’a zaprasza na bal kelnerkę Rose Fenney. Dziewczyna orientuje się, o co tak naprawdę chodzi i opuszcza imprezę. Chłopak  wiedziony poczuciem winy, przeprasza ją i tak zaczyna się ich spacer po ulicach miasta, w ostatnią noc Eddiego na lądzie…”

   Historia o brzydkim kaczątku, które znajduje swojego księcia, nawet jeśli będzie jej towarzyszył tylko przez jedną noc. Kto nie kocha takich historii? Wbrew pozorom, nie jest to jednak bajka. Pierwszą rzeczą, która uderza widza, to szczerość i autentyczność rozgrywającej się historii. Nie mamy tu pompatycznych wyznań miłosnych, głębokiego patrzenia w oczy i oczywistego happy endu ze ślubem w finale. Mamy za to dwójkę młodych ludzi. Chłopaka, który odkrywa w sobie nieco inną stronę, i dziewczynę, która zna swoją wartość, jednak nie pokazuje jej ludziom. Może sądzi, że nie warto?

   Rose Fenney doskonale zagrana przez Lili Taylor nie jest atrakcyjnie fizyczna, ale nie jest też zahukana. To bystra, pełna życia dziewczyna, która pragnie czegoś więcej niż stagnacja w restauracji matki. Świadoma dziejących się na świecie wydarzeń (wojna w Wietnamie), chce coś robić, niż tylko słuchać spikerów radiowych. Uzdolniona muzycznie posiada swój własny świat, a pojawienie się Eddie’ego jest impulsem, by móc się tą swoją rzeczywistością z kimś podzielić. Spotykając chłopaka dziewczyna nie marzy, że nagle wybuchnie wielka miłość, i chyba nawet tego nie wymaga. Cały czas powtarza mu: „ jeśli chcesz”. Nic na siłę. I właśnie brak tej uległości, żebrania o zainteresowanie, godność, którą ta dziewczyna emanuje, sprawiają, że Eddie dochodzi do wniosku, który sam go zaskakuje. Podczas kłótni na ulicy mówi jej: „lubię cię, niech to szlag!”. Czy to nie jest romantyczne? Rose to moja ulubiona bohaterka z filmowej szufladki podpisanej: „brzydkie kaczątka”.

   Eddie Birdlace, czyli River Phoenix w roli młodego marines. Wydaje się, że jest typowym facetem, dla którego najważniejsi są kumple i tania zabawa, nawet kosztem innych ludzi. Przyprowadza niczego nieświadomą Rose na feralną imprezę. Kiedy dziewczyna odkrywa prawdę, oblewa go wodą i mówi parę słów prawdy. Wyrzuty sumienia powodują, że chłopak postanawia ją przeprosić. Prawie do końca nie wiemy, co Eddie czuje, dlaczego robi to, co robi. Chyba nawet on sam nie wie. Na pewno Rose go zainteresowała, zaintrygowała. Zamieszanie wprowadza fakt podarcia adresu, który na pożegnanie od niej dostał. Wydawałoby się, że z jego strony była to jednorazowa przygoda. Jednak pod koniec filmu, trzy lata później widzimy znów Eddie’go. Wraca do miasta jako weteran wojenny, który stracił na wojnie przyjaciół. Po chwili wahania idzie do restauracji Rose. To już nie ten sam człowiek. W tej scenie Phoenix bardzo sugestywnie gra oczami. Widać w nich, że i jego nie ominęły demony wojny.
Co się wydarzyło, kiedy Rose znów go ujrzała? Tego dowiedzieć musicie się już sami. Czytałam, że Phoenix miał dość spore problemy w wejście w swoją postać. Z natury stuprocentowy hippie (jego rodzice byli hipisami), nie potrafił odnaleźć się w roli nawykłego do dyscypliny i podporządkowania się żołnierza. Myślę jednak, że wyszło mu to całkiem zgrabnie.

   Cały film cechuje taka ciepła zwyczajność, połączona z delikatnością i nieśmiałością. Pierwsze nieporadne pocałunki, przytulenia są naprawdę urocze. Film nie jest jednowymiarowy. To historia o męskiej przyjaźni, pragnieniu bliskości, o uprzedzeniach i pokonywaniu stereotypów, gdzieś w tle mamy problem wojny i jej niszczycielskiego oddziaływania na psychikę młodych ludzi. A wszystko to pokazane w latach 60-tych jeszcze przed epoką dzieci kwiatów.


„Moje własne Idaho”, 1991



   "Historia życia i przyjaźni dwóch chłopców zajmujących się męską prostytucją. Mike'a, którego do takiego zarabiania na życie zmusiły okoliczności i Scott'a, chłopaka z dobrego, bogatego domu, dla którego życie na marginesie jest wyrazem buntu wobec ojca..."

   Film niezwykły, oniryczny, wstrząsający...długo można byłoby wymieniać. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak zahipnotyzowana śledziłam rozwój wydarzeń. Po seansie, kiedy napisy końcowe już dawno się skończyły, siedziałam jeszcze pogrążona w tym gorzkim klimacie, jaki zaserwował nam Gus van Sant. W fotel wbiły mnie genialne kreacje aktorskie tak młodych przecież wtedy aktorów: River'a Phoenix'a i Keanu Reeves'a.

   Już w pierwszej scenie poznajemy Mike'a. Chłopak choruje na narkolepsję, czyli nagłe, głębokie zasypianie. Jest sam, choć posiada żyjącego na odludziu brata i matkę, którą bezskutecznie próbuje odnaleźć. Jego domem jest stara rudera, w której mieszka z innymi jemu podobnymi wyrzutkami pod przewodnictwem Bob'a Pigeon'a, starego narkomana i złodzieja. Najbliższą Mike'owi osobą jest Scott. Chłopak skrycie go kocha. Wydaje się, że Mike jest już od urodzenia naznaczony jakimś nieszczęśliwym piętnem, ciąży na nim fatum związane z okolicznościami narodzin i dzieciństwa.
   Jest to moim zdaniem najwybitniejsza rola River'a, pokazał tutaj na co go stać. Wystarczy tylko dobry scenariusz. Rola, z którą się zmierzył była niezmiernie trudna. Bohater Phoenix'a jest niespotykanie wielowymiarowy. Niczym w jakimś szalonym młynie łączą się w nim wrażliwość i łobuzerstwo, niewinność i prostytucja, wielka gorycz i jakaś ogromna nadzieja. Pasja życia, nieszczęście, szczerość, beznadziejność... Ciężko to nawet opisać, rozgryźć. Aktorowi udało się przekazać wieloznaczność i głębię ludzkiej psychiki.
Wobec kwestii homoseksualizmu jestem raczej obojętna. Jednak scena, w której Mike wyznaje Scott'owi miłość i robi to tak delikatnie, z takim cichym, nienachalnym pragnieniem i gorzką świadomością, że zostanie odrzucony, tak mnie wzruszyła, że miałam ochotę powiedzieć: "Scott! No, weź się zgódź! No weź!". A później ta rozpacz Mike'a, kiedy przyjaciel zaczął się od niego oddalać...

   Inni aktorzy również spisali się na medal. Sam film posiada przepiękne zdjęcia, klimat marzenia sennego, graniczy z kinem absurdu, groteski i przejaskrawienia. Podzielony jest na partie, w zależności od zmian lokalizacji toczącej się akcji. Można by powiedzieć, że film został podzielony na akty, jak w sztuce epoki odrodzenia. W samym filmie są sceny zbiorowe w domu chłopców. Kiedy oglądałam grę aktorów i słuchałam dialogów, to tak sobie myślałam: "to wygląda i brzmi, jak Szekspir!" Poszperałam w necie i okazało się, że byłam niedaleko od prawdy. Cześć filmu zaczerpnięta została ze sztuki Szekspira "Henryk IV". Uwielbiam też końcową scenę. Ten kontrast między pogrzebem ojca Scotta, na wskroś katolickim, poprawnym i ponurym, a pogrzebem Boba, dzikim, nielegalnym, kiedy to chłopcy grając na harmonii tańczą wokół trumny, skaczą i wrzeszczą, rozrzucając składane, ogrodowe krzesełka po całym cmentarzu. Fantastyczny pomysł.

   Nie twierdzę, że rozumiem w pełni ten film. Chyba nigdy go do końca nie pojmę. Kino odbieram raczej emocjami. Czuję jednak, że "Moje własne Idaho" to film ze wszech miar wyjątkowy. Smutne jest jedynie to, że prawdopodobnie na planie właśnie tej produkcji River zaczął swoją przygodę z narkotykami, która zakończyła się tak tragicznie.

   Nasz bohater zagrał jeszcze w kilku filmach. Nie będę o nich wszystkich pisać. W 2012 roku wyszedł ostatni projekt z jego udziałem "Dark blood". Został dokończony po dziewiętnastu latach od tragicznej śmierci aktora. Widać tam, jakie spustoszenie uczyniły narkotyki w wychudłym ciele Phoenixa. Tak strasznie mi żal tych wszystkich filmów, w jakich miał zagrać ( Totalne zaćmienie, Baksetball diaries, Wywiad z wampirem). Jak wyglądałyby te filmy, gdyby zagrał on, a nie ci inni aktorzy. A najbardziej mi żal młodego, zdolnego chłopaka, który mówił, że dzień jego śmierci będzie dniem chwały. A tymczasem zakończył on swoje życie na betonowym chodniku, w środku nocy, w mieście, którego nienawidził...

   Pozostaje nam podziwianie jego jaśniejącej wciąż gwiazdy i pielęgnowanie pamięci o nim. Bo na to, by znaleźć się na filmowym firmamencie zdecydowanie zasłużył.




   River wciąż dzieli się sobą. Jego wrażliwość i dusza zaklęte są w filmach i muzyce, jaką stworzył. Ręce wciąż ma otwarte. Wystarczy brać...

                       

piątek, 25 lipca 2014

Prerafaelici – czyli rudowłose piękności i cnotliwe dziewice.


   Malarstwo, to sztuka tak różnorodna, że potrafi zainteresować ludzi o skrajnie różnym wyczuciu smaku. Każdy może znaleźć coś, co poruszy jego wrażliwość. Niezależnie od tego, na jakim poziomie owa wrażliwość się znajduje. Za to właśnie kocham malarstwo. Jest jak wielki, bezdenny dzban, z którego można wybrać to, co jest najpiękniejsze, tylko i wyłącznie według własnej oceny. Ja również mam swoich ukochanych "pędzlarzy" i ulubione płótna, które nieodmiennie wzbudzają we mnie zachwyt. Wśród "moich" malarzy poczesne miejsce zajmują Prerafaelici. Jak tylko zobaczyłam pierwszy raz ich dzieła, to od razu wiedziałam, że są to pokrewne dusze. Romantyczna tematyka obrazów, idea "sacrum" za nimi idąca, wreszcie samo ich piękno.
Prerafaelici - stowarzyszenie malarskie założone w 1848 roku w Anglii przez D.G. Rosettie'ego, W.M. Rosetti'ego, J.E. Millais'a, oraz W. Hunt'a. Bractwo w typowy wówczas, romantyczny sposób przeciwstawiało się dominującemu ówcześnie malarstwu akademickiemu. W swojej sztuce inspirowali się wczesnym malarstwem renesansowym (stąd nazwa), a także twórczością William'a Blake'a. Sięgali po mitologię Albionu, tradycję chrześcijańską oraz przekształcony na własne potrzeby ideał antyczny. Głównym, mającym swe bezpośrednie źródło w romantyzmie założeniem, było odejście od ugrzecznionej akademickiej formy. Uczucia, emocje i ekspresja stały się cechą priorytetową.

    Co mnie urzekło w tej grupie artystów? Na pewno poszerzona o rzadko podejmowane wcześniej koncepcje tematyczne. Prerafaelici odwoływali się do średniowiecza, w szczególności do legend arturiańskich, czerpali ze sztuk Szekspira oraz współczesnych im poetów. (Johna Keats'a, Tennyson'a), innymi słowy przenosili w świat romantycznych legend, szlachetnych uczuć i czynów. Ich obrazy cechował mistycyzm, czasem sentymentalizm, bardzo często symbolizm. Zachwyciła mnie również technika, jaką się posługiwali. Malowali niezwykle szczegółowo. Ubrania, twarze, przedmioty były zawsze perfekcyjnie dopracowane, przy czym każdy z malarzy miał swój indywidualny styl, po którym bez trudu można było go rozpoznać. Ich twórczość cechował też patos, za który byli niejednokrotnie krytykowani. Mnie jednak to przesadne uduchowienie na obrazach Millais'a, czy Rosetti'ego niezmiernie się podoba.

   Prerafaelici w założeniach swojej sztuki zawarli punkt odnoszący się do odnowy moralnej społeczeństwa. Malowali pierwszych chrześcijan, święte, cnotliwe kobiety i szlachetnych mężczyzn nie poddających się pokusie. Jednak o ile założenie samo z siebie jest godne pochwały, o tyle sami malarze wcale się do niego nie stosowali. Wręcz przeciwnie, jak na artystów "przystało" prowadzili nader bujne życie prywatne. Na koncie bractwa są liczne romanse z modelkami, odbijanie żon kolegom - malarzom, zawieranie niezgodnych z prawem małżeństw, eksperymenty z narkotykami, a nawet próby samobójcze. W związku z powyższym, nie dziwi mnie fakt, że brytyjska stacja postanowiła zrealizować serial, na podstawie życia owej grupy artystycznej. Tematów na ekscytujący scenariusz raczej nie zabraknie!

   Poniżej zaprezentuję kilka sztandarowych dzieł poszczególnych malarzy:

D.G. Rosetti, "Lady Lilith".






   Rosetti był głównym założycielem Bractwa. Kochał kobiety i kochał je malować. Do kanonu dzieł sztuki przeszły jego wielkie płótna przedstawiające najczęściej rudowłose piękności. Pełne, powabne, zmysłowe, o czerwonych ustach i alabastrowej cerze. Sposób malowania kobiet odbija fascynację Rosetti'ego cielesnością kobiety, jej powabnością oraz uwodzicielskim urokiem, którym zwycięża mężczyzn. Nie inaczej jest w przypadku "Lady Lilith". Lilith, legendarna pierwsza żona Adama jest właśnie uosobieniem pożądania, zwycięstwa ciała nad duchem.
   Na obrazie mamy przedstawioną niewiastę przecudnej urody. Ubrana w jasną szatę, siedzi i czesze lśniące, rude (a jakże!) włosy, spoglądając w lustro. Odchyla przy tym łabędzią szyję i mruży zmysłowo oczy.
   Za kobietą znajduje się krzew, pełen kwiatów. Rosetti obok kobiet, uwielbiał malować kwiaty. Szczegółowość, staranność z jaką namalowano róże za Lilith zdradzają tę jego pasję. Kwiaty wyglądają tutaj jakby były prawdziwe, wydawać by się mogło, że wystarczy zbliżyć nos, by poczuć ich ciężki, słodki zapach.

John Everett Millais, "Ofelia".






   

   Millais to zdecydowanie mój ulubiony prerafaelita. W odróżnieniu od Rosetti'ego, który malował z wielkim, niemal barokowym przepychem, Millais posługiwał się skromniejszym, acz bardzo wyrafinowanym stylem. Któż nie zna "Ofelii", flagowego dzieła tego malarza? Obraz ten jest w większości podręczników do nauki języka polskiego. Przedstawia on nieszczęsną bohaterkę "Hamleta", dramatu Williama Szekspira.
   Narzeczona Hamleta, po śmierci swego ojca popadła w szaleństwo i utopiła się w rzece. Godzinami można podziwiać ogrom pracy, jaką malarz włożył w tak wierne odtworzenie przyrzecznej roślinności i wody, pochłaniającej ciężką suknię topielicy. Światłocień padający z lewej strony jest bardzo naturalny, oświetlający delikatnie twarz dziewczyny. Cała scena jest bardzo spokojna, statyczna, nie ma w niej potworności i bólu, jaki wiąże się z utonięciem

William Holman Hunt, "Lady z Shalott".

   


    "Lady z Shalott" została zainspirowana poematem Tennyson'a pod tym samy tytułem. Opowiada on historię damy, którą klątwa zmusza do nieprzerwanego tkania sieci. Nie mogąc patrzeć bezpośrednio na świat, używa do tego lustra. Pewnego dnia widzi w nim Lancelota. Pod wpływem miłości do rycerza porzuca tkaną sieć i wyrusza łodzią do Camelotu. Nałożona na nią klątwa nie pozwala jej jednak dotrzeć do ukochanego. Lady z Shalott umiera w drodze.
   Poemat ten powstał na podstawie jednej z legend arturiańskich. Jednak z obrazu wynikałoby bardziej, że jest to opowieść wyciągnięta z Baśni tysiąca i jednej nocy. Typ urody Lady z Shalott, jej strój, jako żywo przypominający ubrania wschodnich odalisek, skomplikowany, bogaty wystrój pomieszczenia, w którym tka, to wszystko przypomina wschodnie krainy, w których ówcześni romantycy byli rozkochani. Jest to dojrzałe dzieło Hunta, jakby ukoronowanie jego twórczości. Jako ciekawostkę można zaznaczyć, że sam Tennyson nie był do końca zadowolony z pracy malarza. Zarzucił mu zbytnią swobodę w interpretacji postaci legendarnej tkaczki. Ja zresztą powrócę do tematu Pani z Shalott, ponieważ był on wyjątkowo inspirujący dla szerokiego grona artystów.

   Do Bractwa w późniejszym okresie dołączyło kilku innych znamienitych malarzy, m.in. W. Morris, A.C. Burne - Jones, L. Alma - Tadema. Obok samych członków stowarzyszenia, istniało też wielu artystów zaprzyjaźnionych i tworzących pod jego wpływem np. J. W. Watrehouse, czy F.M. Brown.

wtorek, 27 maja 2014

A. Mularczyk, "Czyim ja żyłem życiem?"


A. Mularczyk, "Czyim ja żyłem życiem?".



   Mieliście kiedyś taką sytuację, że weszliście do biblioteki nie wiedząc kompletnie co chcecie wypożyczyć i na chybił trafił wzięliście jakąś książkę? A później ta niepozorna książka o mało atrakcyjnej okładce, PRL-owską nieciekawą czcionką drukowana, okazała się literaturą, którą pochłonęliście w kilka chwil? Gdybyście przyszli z zamiarem wyszukania czegoś atrakcyjnego, to na pewno ominęlibyście ją obojętnie. A tymczasem zapamiętaliście, zachwyciliście się i często wracacie do niej myślami? Ja miałam tak raz w życiu. Poszłam do biblioteki i z lenistwa postanowiłam, że zamknę oczy i wezmę tą książkę, którą chwyci moja dłoń. Ślepy traf padł na „Czyim ja żyłem życiem?” Andrzeja Mularczyka. Brzydka, stara okładka (jestem koneserem pięknych książek, nic na to nie poradzę), sfatygowany, szorstki papier i ten zapach PRLowskich woluminów. Okropne. Jednak wypożyczyłam. Może zachęcił mnie tytuł? Intrygujący, przyznacie.

„Czyim ja żyłem życiem?” to zbiór opowiadań o wojennym i powojennym losie Polaków. O miłości do człowieka, ziemi na której się wyrosło, Ojczyzny i wiary. Całość  łączy osoba dziennikarza, będącego narratorem zbioru. Wspólnym elementem jest również motyw tytułowy. Wszyscy ludzie opisywani przez autora, w którymś momencie życia dostrzegają, że przez wojnę, zawirowania historyczne i uczuciowe, żyją nie tym życiem, które  powinno stać się ich udziałem.  Albo też przez część swego życia wcale nie widzieli jego sensu, dopóki nie pojawił się ktoś, kto sprawił, że ich istnienie stawało się tak naprawdę ich, że dopiero wtedy prawdziwie zaczynali żyć.

   W opowiadaniu pierwszym, tytułowym „ Czyim ja żyłem życiem” głównym bohaterem jest Włoch Hugo Savini. Przez zawieruchę wojenną trafił do Polski i już w niej pozostał. Jego życie miało być życiem właściciela winnicy, a było życiem chłopa. Mimo osamotnienia, jakie odczuwał w Polsce, nie potrafił już żyć w swojej słonecznej Italii. Próba powrotu skończyła się jedynie tęsknotą za tym skrawkiem polskiej ziemi.
   Opowiadanie „Numer próbny”  przedstawia sytuację chłopów przesiedleńców na Ziemiach Odzyskanych. Nękani przez wysiedleńców niejednokrotnie byli ofiarami tragedii m.in. podpaleń. Jak Wołkowicz, który w ten sposób stracił żonę i syna. Winnego podpalenia Bazylego H. skazano na więzienie. Mężczyzna, świadom potworności swego czynu  zastanawia się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie uległ namowom ojca i nie zgodził się na ten haniebny czyn.
   W opowiadaniu „Cudownie ocalony” mamy przedstawiony mechanizm reżimu stalinowskiego i jego antagonistyczne działania w stosunku do jakiejkolwiek przynależności religijnej, w szczególności do Kościoła Katolickiego.  Mikołaj, cudownie ocalony przez Matkę Boską, zdeklarował się postawić Jej kapliczkę. Działania lokalnej władzy komunistycznej sprawiły, że z powodu maleńkiej kapliczki człowiek ten stał się przestępcą w świetle prawa, a wkrótce i całej wsi. Odwoływanie się do coraz wyższej instancji przynosiło jedynie jeszcze bardziej katastrofalne skutki.
   W opowiadaniu „Początek tematu” mamy ukazaną miłość i przywiązanie chłopa do rodzinnej ziemi.
   Kolejne opowiadania to historie miłosne. Przepiękne, tragiczne, i tak bardzo prawdziwie.  Być może dlatego, że pisał je mężczyzna, są one pozbawione patosu, cukierkowatości i infantylności. Niezwykle subtelna, delikatna narracja niejako odczarowuje smutną rzeczywistość, w której owym uczuciom przyszło rozkwitać.
   „Dni radości i pieczali Katarzyny Januszkowej” to nostalgiczna opowieść o niespełnionej miłości Stefana i Katarzyny. Podczas jego pobytu w Stanach została ona zmuszona do poślubienia niekochanego mężczyzny. Żyła nie tym życiem, które było jej przeznaczone, nie z tym człowiekiem, którego pragnęła. Opowiadanie to jest ciekawe podwójnie, ponieważ jest poniekąd swoistą miniaturką opisującą twardą rzeczywistość „pionierów” zasiedlających dzikie, głębokie lasy na Kresach.
   Historia „Każdy rodzi się boso”  - w tym opowiadaniu poznajemy historię Reginy i Leona. W czasie wojny dziewczyna zaopiekowała się chorym na tyfus żołnierzem. Po wojnie, mimo sprzeciwu rodziny pobrali się. Zaczęli wspólne życie nie mając absolutnie nic, poza sobą nawzajem. Regina mówi: „urodziłam się dla niego, w momencie, gdy go poznałam zaczęłam żyć”. Żeby zasłużyć na uznanie swojego mężczyzny, kobieta angażuje się w działalność społeczną. Zostaje radną, posłem. Niestety nie dostrzega, że jej starania przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Przez natłok obowiązków zaczyna się od niego oddalać.
   Opowiadanie „ Kreska – kropka – kreska” to również opowieść o miłości.  Przez miesiące, alfabetem Morse’a, stukając w ścianę więziennego muru poznawało się dwoje ludzi.
   „Ośmiokrotne powiększenie” to wyraz tęsknoty za rodziną, która wyrzeka się człowieka. Z kolei "Depozyt", jest dokumentem stalinowskiej rzeczywistości powojennej, gdy polowano na żołnierzy AK, szczuto ich, aresztowano, zabijano za „szpiegostwo” i „zdradę” Ojczyzny.  Jest to historia widziana oczami córki jednego z takich „zdrajców”.  Możemy przyjrzeć się cierpieniu rodzin aresztowanych, traumie, jaka pozostaje na całe życie.

   Książka Mularczyka poruszyła mnie do głębi. Jest surowa i liryczna zarazem. Zbiór tych opowiadań niejako przygląda się powojennemu życiu, pokazuje je w swoistej miniaturce. Mnogość poruszonych tematów i wielowątkowość sprawiają, że każdy znajdzie tutaj coś interesującego. Bo mamy tu okrucieństwo i miłość, biedę i pomyślność. "Czyim ja żyłem życiem?" jest jak tęcza, mieniąca się przeróżnymi kolorami. Od głębokich granatów rozpaczy, po intensywną czerwień miłości. 

Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...