wtorek, 15 marca 2022

Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

 

 

   "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku. 

  Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Odpaliłam zaraz po Tudorach, chcąc mieć ciągłość historyczną. Po renesansie barok, dlatego "żegnaj Heniu, witaj Lucku". Seria dotyczy rządów legendarnego Króla Słońce, Ludwika XIV.

 

 


 A, oto i on, nasze niepodzielnie panujące słoneczko. Próbuje zrobić wrażenie i strzelać promieniami.

 

  Ku swojemu zaskoczeniu - wciągnęłam się bardzo! A byłam sceptyczna, byłam...nie powiem. Król jakiś taki niemęski, chuderlawy, bez ikry się wydawał. Niby w cholerę kasy na produkcję poszło, a jakoś nie widać. Żadnych konkretnych obrad, parlamentów (w zasadzie, to król rządził głównie przy pomocy jedynie DWÓCH ministrów), niedostatek statystów, intrygi mniej, niż misterne i tak dalej. A mimo to, do końca śledziłam z zainteresowaniem losy słoneczka i krążących wokół niego planet.

    Dwa pierwsze sezony nagrane zostały inaczej, niż trzeci. Zarówno pierwszy, jak i drugi prezentują się w przydymionych, wyblakłych kolorach, które nie eksponują bogactwa scenografii, a wręcz przeciwnie - spychają ją na dalszy plan. Odcinki pełne są królewskich wizji na jawie, mroku i symbolizmu, co znacząco spowalnia akcję. Wydaje mi się, że ktoś tu chciał być ambitny, ale co zrobić: seria musi na siebie zarabiać. Po pełnych koloru i przepychu Tudorach, czy innych tego typu produkcjach, widzowi ciężko zaakceptować inną koncepcję. Chcąc ratować serial, trzeci sezon zrobiono już "normalnie". Mamy kolory, bogactwo, życie dworskie bez zbędnych majaków na jawie i innych udziwnień. Zmiana kierunku serialu przyszła niestety zbyt późno, bo seria zniknęła z ekranów i tyle widzieliśmy Ludwisia i jego przybocznych. Niestety.

I teraz tak, seria całkiem okej, ale miała dość istotne słabe strony, czyli:

- wszystko poza Wersalem. No, bida, aż piszczy. Wszystkie sceny w Paryżu, to dwie ulice na krzyż. Eskorty możnych (nawet królowych) na drogach obstawione przez góra MARNYCH czterech muszkieterów, bez świty i fury bagaży, jak to powinno być. W ogóle ochrona Wersalu sprowadzała się do jednego, biednego Marchala i grupki patałachów w niebieskich pelerynkach.

- brak rozmachu w przyjęciach, uroczystościach. To były bardziej parapetówki u króla, niż bale.

- głupota i naiwność intrygantów. A już bunt Paryżan w trzecim sezonie, to level hard. Rwą się bezrozumnie do bitki w dwudziestu, a potem zszokowani, że jednak król ich o głowy skraca. Możni hugenoci to samo. Zamiast pomyśleć trochę i rozegrać sprawy inteligentnie (czyli, wyjechać zawczasu, albo uknuć PORZĄDNY spisek) to nie, buntują się jak małe dzieci, a potem płaczą w celi. I wtedy im świta w tych utrefionych główkach, że trzeba uciekać. Taaa...teraz, kiedy kluczyk do krat trzyma ktoś inny.

- sam król słabo zagrany. Przyzwyczaiłam się powoli, że to Atelstan z "Vikings" gra władcę, ale trudno było. No, nie ma w nim charyzmy. Być może rola taka, być może umiejętności. Zagrał tak, że był mi całkowicie obojętny, a jego rozterki interesowały mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

- madame de Maintenon, faworyta, a potem królewska małżonka. Ta kobieta zepsuła mi cały trzeci sezon. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo pałałam irytacją i niechęcią w stosunku do jakiejś postaci. Aktorka wykreowała tak odpychającą postać, że klękajcie narody. Już nawet de Montespan tak mnie nie odrzucała, a była z założenia złą, podłą intrygantką. Cathrine Walker stworzyła mdłą, nudną, dwulicową cnotkę - hipokrytkę. Ciężko było mi uwierzyć, iż król zdurzył się w niej po uszy. Koszmarna baba.

   No, i teraz plusy. Jest ich dużo, przeważają szalę na korzyść serialu.

- barwne trio: małżonkowie plus kochanek, czyli (Filip Orleański, Elżbieta z Palatynatu i Kawaler lotaryński). Kocham ich. Panów poznajemy, jako lekkomyślnych libertynów pławiących się w bezrozumnej, homoseksualnej rozpuście i zabawie. Przez trzy sezony obserwujemy, jak się zmieniają, dojrzewają i nabierają rozumu. Ich sceny są mistrzowskie, wprowadzają fantastyczny element komediowy (czego np. w Tudorach nie ma). Elżbieta, jako druga żona Filipa dołącza do nich nieco później i odnajduje się w całej tej sytuacji, akceptując rzeczy takimi, jakie są. Bardzo szybko nawiązuje więź z mężczyznami i stają się niezłym combo razem.

 


                                                      Co trzy głowy, to nie dwie.

 

- Filip Orleański, nad którym wszyscy tak się zachwycają. Fakt, w odróżnieniu od króla, jest postacią charyzmatyczną, wielowymiarową. Posiada charyzmę, której brakuje Ludwisiowi i zwyczajnie kradnie mu sceny. Wyróżnia się też niespotykaną urodą, co - nie oszukujmy się - ma znaczenie. Razem z królem wyglądają trochę jak europejscy "flower boys" z reklamy szamponów L'Oreal Paris. Bladolice, kobiece chłopaczki z burzą ciemnych loków (dobre peruki, nie powiem).

 

 


 Król wyjaśnia bratu, na czym polega włosowa pielęgnacja PEH i pokazuje jakim szamponem myje swe loki, żeby się za szybko nie przetłuszczały.

 

- postacie drugoplanowe. O to to, w książkach też tego szukam i wymagam - dobrych postaci drugoplanowych. Tu mamy kilka osób, które skutecznie zaciekawiają. Marchal, czyli szef królewskiej ochrony, tajemniczy człowiek, z jakąś tragiczną linią losu. Bontemps, wierny sługa króla. Ciekawe postacie kobiece: Claudine - młoda lekarka, Hugenotki Beatrice i Delphine, Maria Teresa Austriaczka - postać zdecydowanie tragiczna. Nadają serii głębi i wielowymiarowości.

- ciekawe rozwinięcie wątku człowieka w żelaznej masce. Inne spojrzenie na legendę. Szłam torem, jaki zawsze był wałkowany - że to brat bliźniak króla. A tu proszę, scenarzyści przedstawili zupełnie inną hipotezę.

- full wypas Wersalu w trzecim sezonie. Po zmianie koncepcji jest wszystko: kolory, złoto, ogrody. Widać, w co wpompowano tyle pieniędzy. Naprawdę uważam, że gdyby od początku tak go kręcono, to pociągnąłby jeszcze kilka sezonów.

   Ogólnie to polecam, dość fajna, przyzwoita seria.

 





poniedziałek, 2 maja 2016

"Kiedyś wszystko sobie opowiemy" - kiedyś na pewno do tej książki wrócimy!


Daniela Kiren - "Kiedyś wszystko sobie opowiemy" .





   Debiutancka powieść niemieckiej pisarki Danieli Kiren. 

   Wydarzenia opisane w książce dzieją się w 1990 roku, w ważnych dla Niemiec czasach zjednoczenia NRD (Niemieckiej Republiki Demokratycznej) i RFN (Republiki Federalnej Niemiec). Niedawne obalenie muru berlińskiego, polityczna odwilż, otwarcie sowieckiej części Niemiec na Zachód stanowi tło dla wydarzeń rozgrywających się w małej NRD - owskiej wiosce. Narratorką, jak i główną bohaterką jest szesnastoletnia Maria. Nie kończąc jeszcze szkoły, przeprowadza się na gospodarstwo swojego chłopaka Johannesa. Przeprowadzka, praca fizyczna i współistnienie w ściśle określonej hierarchii rodzinnej sprawia jej spore trudności. Sprawy nie polepsza jej pociąg do książek, który – wśród ludzi wsi – czyni z niej dziwadło. Życie u boku Johannesa i jego rodzinny powoli – mimo wszystko – nabiera rytmu, gdy na horyzoncie pojawia się Henner. Czterdziestoletni samotny sąsiad, porzucony przez żonę i nie stroniący od kieliszka. Maria nie wiedząc nawet, jak i kiedy nawiązuje z nim namiętny, chwilami brutalny romans, który ostatecznie będzie dla niej  bolesną bramą ku dorosłości. 

   Powieść napisana jest językiem bardzo oszczędnym, prostym. Odnosi się wrażenie, że istotnie opowiada to wszystko szesnastoletnia dziewczyna. Przy czym opowiada to tak, jakby minęły już lata, a emocje przygasły – co wcale nie znaczy, że straciły swoją moc. Opowiada sypiąc suchymi faktami z pamięci i między tymi wszystkimi słowami ostrożnie dawkuje przechowaną w sercu miłość. Prostota języka wydobywa z fabuły wszystko, co najistotniejsze. Sama historia nie jest oryginalna, ale właśnie sposób narracji broni „Kiedyś wszystko sobie opowiemy” przed melodramatyzmem i infantylnością.

   Romans Marii i Thorsten'a Hennera jest wątkiem głównym, prowadzącym. Początkowo namiętność osamotnionego mężczyzny i młodej dziewczyny bazuje głównie na pożądaniu. Z czasem rozwija się w coś więcej, wypełnia wszystkie braki: samotność u Hennera i brak normalnego dzieciństwa u Marii. Rozpoczynając romans żadne z nich nie myślało o przyszłości, o tym, czy ktoś się dowie, i - jeśli już - jakie będą tego konsekwencje. Bo na początku nie miało być żadnego dalej. Henner jest człowiekiem od wielu lat samotnym. Początkowo Maria jest dla niego, jak prezent od losu. Młoda dziewczyna, która potrafi go zaspokoić, zagłuszyć samotność i odrzucenie, któremu sam się poddał. W pewnym sensie ją wykorzystuje. Ani mu się śni burzyć jej związek z młodym Johannesem. Z czasem Maria staje się dla niego kimś ważnym, kimś z kim można spędzić resztę życia. Jest świadomy różnic, trudności. Kiedy dziewczyna chce z nim zamieszkać, mówi jej, żeby dokładnie to przemyślała. I chociaż Maria wydaje się być bardziej zaangażowana, to w ostatecznym rozrachunku najwięcej traci Henner. Maria  - z punktu widzenia moralności - postępuje źle. Okłamuje kochającego ją, choć nieco zajętego pasją fotografowania Johannesa, rodzinę, która przyjęła ją pod swój dach, własną matkę. Wie o niestosowności swojego zachowania, o jego nieprzyzwoitości. Jednak pociąg do Hennera, a później miłość stają się silniejsze. Zarówno on, jak i dziewczyna są pokaleczeni przez życie. Polityczna przeszłość Hennera, jego nieudane małżeństwo, trauma związana z matką, u Marii brak obecności ojca, pozostałości po młodzieżowej, komunistycznej indoktrynacji na obozach szkolnych, życie z matką, która nigdy do końca nie odnalazła się w wiejskiej społeczności, zbliża ich. Sprawia, że mimo różnicy wieku są w stanie siebie nawzajem zrozumieć.
   Obok wątku Marii i Hennera ważne jest tło. Ważne, bo uzupełniające cały pejzaż zakazanej miłości. Postacie drugoplanowe mają swoje historie, często nieszczęśliwe. Przewija się tutaj wątek prześladowań politycznych, aresztowań, rozdzielenia bliskich, obawy przed tym, co przyniesie zmiana ustrojowa. Do głosu dochodzi również konflikt pokoleń. Johannes nie chce pracować na roli, chce pójść na uczelnię artystyczną. Jego ojciec nie oponuje, ale jednocześnie intensywnie rozwija gospodarstwo, kierując uwagę i wzrok na rynek zachodni. Podoba mi się to, że cała historia rozgrywa się w zwyczajnym, wiejskim świecie. Bardzo dobrze znanym i bliskim polskim realiom. To nie musiały być Niemcy. Rzeczywistość przedstawiona równie dobrze mogła wydarzyć się w Polsce czasu reformacji ustrojowej 1989 roku. Wystarczyłoby zmienić Maryjkę na Marysię, a Thorstena na Tomasza. Sprawia to, że problemy bohaterów, ich egzystencja są bliskie, dobrze znane.

  Powieść bardzo mi się podobała. Poruszyła mnie. W tak skąpej ilości słów, w historii widzianej oczami nastolatki autorka przemyciła zadziwiającą ilość treści. Jest to historia o samotności, potrzebie bliskości, szukaniu własnej tożsamości zarówno osobistej, jak i tej grupowej, napisana w sposób bynajmniej nie płaczliwy. Mimo prostoty języka można tutaj znaleźć i kilka pięknych myśli. Post ten zakończę jedną z nich:

"Potem jednak myślę o mojej tajemnicy
i pojmuję, że istnieją rzeczy, które można opowiedzieć od razu,
inne muszą poczekać na swój czas, a jeszcze inne na zawsze
pozostaną niewypowiedziane."

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Henryk Siemiradzki i Laurence Alma-Tadema. Wielbiciele świata antycznego.


   O sielankowym życiu marzy każdy z nas. Współcześni homo sapiens w grubych 90 % utożsamiają sielankę z posiadaniem określonej sumy pieniędzy. I nie jest to suma mała, jak czytelnik się domyśla :). Życie pozbawione zmartwień, trosk, kłopotów, uprzyjemnione wszelkiego rodzaju zachciankami w dużym stopniu zapewnia mamona. Okrutna jest to prawda.
   Sielanka ze swej definicji przedstawia uroki życia wiejskiego. Nie o tym zamierzam jednak pisać. Dziś będzie o scenach rodzajowych z okresu antycznego, widzianych oczami dwóch malarzy: polskiego i zagranicznego. Mimo, iż są to sceny właśnie rodzajowe, to nieodmiennie kojarzą mi się z wiejską sielanką, słodkim nieróbstwem i popołudniowym leniuchowaniem.

   Pierwszym artystą, którego twórczość przedstawię jest Lawrence Alma - Tadema. Jest to malarz reprezentujący akademizm, czyli jednym słowem technikę, technikę i jeszcze raz perfekcyjną technikę. Malarz ten ma dość ciekawą historię. Jako dziecko przeznaczony był do zawodu prawnika. Niespodziewanie zachorował, lekarze wydali błędną diagnozę - choroba nieuleczalna. Chcąc dziecku osłodzić ostatnie lata życia, rodzice Lawrence'a pozwolili mu wybrać to, czym lubi się zajmować najbardziej. Nasz chłopiec zajął się malarstwem. Jak się później okazało, choroba wcale nie była aż tak groźna. A nawet więcej, Lawrence całkowicie wyzdrowiał. Jednak o powrocie do zawodu prawnika, jego rodzice mogli już tylko pomarzyć. Ja tutaj widzę wyraźną ingerencję Siły Wyższej. Bóg zwyczajnie nie mógł pozwolić, aby taki talent się zmarnował, siedząc po nocach nad prawniczymi ustawami.

Lawrence Alma - Tadema, "Róże Heliogabala", 1888 r.                              

                                 


   "Róże..." to chyba najbardziej znany obraz tego malarza. Mamy tutaj przedstawioną zabawę, być może ucztę wyższej klasy, najpewniej patrycjuszy. Przyjęcie urządzone zostało przez tytułowego Heliogabala, czyli cesarza rzymskiego panującego w III w. Władca ten znany jest z tego, że głównym zajęciem, któremu całkowicie się poświęcał, były wszelkiego rodzaju rozrywki i orgie. Podczas puczu mającego go obalić, próbował uciec z pałacu cesarskiego ukryty w skrzyni. Zaniedbywany lud - niczym zdradzona kochanka - nie dał się oszukać i skrócił frywolnego cesarza o głowę. Wracajmy jednak do obrazu. Towarzystwo rozłożone na sofach i matach, zażywa odpoczynku (ciekawe, po czym :P). Scena przedstawia moment wysypania róż na ucztujących. Ich obfitość świadczy o bogactwie i wyrafinowaniu gospodarza. Damy leżące niżej - na matach -  prawie toną w powodzi wonnych płatków. Towarzystwo wyżej przygląda się tej scenie. Na twarzach gości nie widać jednak zachwytu, jedynie grymas zadowolenia i uprzejmego zainteresowania. Cóż, zepsutych bogaczy ciężko jest czymś olśnić.
   Na podziw zasługuje niezwykła staranność i perfekcja w odwzorowaniu płatków róż. Nie wiem, jak długo malarz malował swe arcydzieło, jednak musiało mu to zająć naprawdę sporo czasu. Wyraźny jest każdy detal, każda zmiana tonacji w kolorze, naturalność ułożenia kwiatów. Przepięknie wykonane są również wieńce na głowach ucztujących, czy też wachlarz z białych piór trzymany przez kobiecą postać w środkowej, dolnej części obrazu. Płótno jest idealne do podziwiania dla ludzi lubiących skupiać się nad szczegółami i rozbierać dzieło malarskie na części.


Lawrence Alma - Tadema, "Czytając Homera", 1885 r.


                                  


    Kolejny obraz naszego malarza przedstawia trzech młodzieńców oraz pewną damę, oddających się przyjemności płynącej z lektury pasjonujących dzieł Homera. Od zarania dziejów człowiek lubił słuchać opowieści. I z równym zapałem je snuł. Starożytny świat bardzo cenił sobie gawędziarzy, bajarzy, a ich kunszt krasomówczy był bardzo pożądaną rozrywką. Nie inaczej było i w wiekach późniejszych. Toż to było prawie jak kino! Tyle, że z użyciem wyobraźni. 
Młodzieniec na podwyższeniu, ubrany w jasną tunikę z zapałem i entuzjazmem szeroko gestykulując, opowiada historię pięknej Heleny i rozpętanego przez nią krwawego konfliktu, tudzież raczy zainteresowaną młodzież fascynującymi przygodami Odysa i jego upartej wędrówki do domu. A publiczność z zaciekawieniem słucha. Mamy tu chłopca, który leży na podłodze wpatrzony w opowiadającego. Podparty łokciem wydaje się być całkowicie skoncentrowany na opowieści. Głębiej w tle znajduje się para zakochanych. Młodzi również słuchają, jednak złączone dłonie i leniwa poza dziewczyny każą sądzić, że jest to dla nich lekka, dość nieistotna rozrywka, urozmaicająca leniwy dzień. Dla chłopca, od opowieści ważniejsza jest dziewczyna, a dla dziewczyny chłopiec. Nie ma w nich tego zasłuchania, które charakteryzuje młodzieńca leżącego na podłodze.


Lawrence Alma - Tadema, " Wśród ruin", 1902 - 1904 r.




 "Wśród ruin" to bardzo uroczy obraz, namalowany w rożnych tonacjach błękitu, o wybitnie morskim, śródziemnomorskim klimacie. Płótno przedstawia antyczną damę ubraną w tunikę przepasaną kunsztownym szalem spacerującą po ruinach. Mamy tu do czynienia z bardzo elegancką kobietą. Misterna fryzura, wysmakowana biżuteria i zdobiona szata pozwalają nam sądzić, że jest to patrycjuszka - kobieta wysokiego rodu. 
Sam obraz ma doskonale wyważone proporcje. Postać ludzką z prawej strony równoważną dzikie kwiaty z lewej. Płótno jest namalowane w soczystych, kontrastowych kolorach. Biel ruin i bladość damy przełamuje ciemny, głęboki kolor morza. Kiedy patrzę na ten obraz to pierwsze, co nasuwa mi się na myśl, to: czystość, przejrzystość przedstawionej sceny, no i pewien ledwo dostrzegalny sentymentalizm.

   Artystą, który również upodobał sobie sceny rodzajowe z okresu antycznego był nasz polski malarz Henryk Siemiradzki. Znany najbardziej z dwóch płócien: "Pochodnie Nerona" i "Dirce chrześcijańska". Ukończył Wydział Matematyczno - Przyrodniczy, by później - mając już zdobyty NORMALNY zawód - kształcić się w Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wiele podróżował po Europie, na krótko osiadł we Włoszech, gdzie mógł podziwiać jeden z bardzo rzadkich żywiołów - wybuch Wezuwiusza. 30 - letni Henryk ożenił się ze swoją 18 - letnią kuzynką i powrócił do Polski. Pod koniec życia stracił mowę. Jest jednym z wybitnie zasłużonych kulturze polskiej malarzy, chociaż przez wielu współczesnych kolekcjonerów uznawany jest on często za malarza rosyjskiego.



Henryk Siemiradzki, "Przy fontannie", ?




   "Przy fontannie" to obraz, przedstawiający rodzinną sielankę. Ojciec przekomarza się z dzieckiem, siedzącym na ramionach matki. Kolory płótna nie są tak intensywne i kontrastowe, jak przy twórczości Alma - Tadema. W moim odczuciu dobrze obrazują gorącą, nieco senną porę sjesty. Krajobraz jest nieco zakurzony, przyblakły, jakby pokonany przez siłę słońca. Odczucie to potęguje charakterystyczny, po mistrzowsku oddany cień drzew i roślinności, którymi malarz okrył całą dolną część kompozycji. Jako ciekawostkę mogę dodać, że obraz ten został sprzedany w 2011 roku za drugą, co do wysokości - jeśli chodzi o płótna tego malarza - sumę 301 250 tysięcy funtów. Za 523 200 tysięcy funtów, w roku 2005 poszedł obraz Siemiradzkiego "Linoskoczek".


 Henryk Siemiradzki, "Taniec wśród mieczów", 1880



   "Taniec wśród mieczy" to jeden z najbardziej znanych płócien tego malarza w świecie sztuki, choć w Polsce Siemiradzkiego bardziej kojarzy się z malarstwa historyczno - religijnego.
Scena przedstawia  taniec nagiej kobiety wśród równo umieszczonych, wbitych w ziemię mieczy. Dostarcza ona rozrywki bogatym patrycjuszom. Każdy z gości uhonorowany został różanym wieńcem. Gośćmi są tylko mężczyźni. Kobiety jedynie akompaniują nagiej odalisce. Rozrywka, którą dostarczył gościom gospodarz jest typowo męska. Kobiety i broń. Oba obiekty równie niebezpieczne dla mężczyzny, równie zgubne, a jednocześnie tak fascynujące i pociągające, że nie sposób się ich wyrzec.

Henryk Siemiradzki, "Sielanka rzymska. Łowienie ryb", 1885 - 1889



   Tutaj mamy typową, klasyczną sielankę. Wieś, cisza, zakłócana jedynie szumem rzeki i ludzie oddający się przyjemnościom. Nigdy nie rozumiałam fenomenu łowienia ryb. Cóż, co człowiek, to inne gusta. Wracając do obrazu, to warto zwrócić uwagę na piękne odtworzenie kory powalonego drzewa oraz przycienionej roślinności.

   Wiosna w tym roku była wyjątkowo uparta. Dopiero od kilku dni możemy cieszyć się cieplejszą pogodą. Jako że czas pędzi nieprzerwanie, to ani się obejrzymy, a nastanie lato. I  my wszyscy będziemy mogli również chociaż w małym stopniu oddać się błogiemu, letniemu leniuchowaniu. Tony róż raczej nikt na nas nie wysypie, ale sam spacer po ogrodzie, czy nad brzegiem rzeki może być równie przyjemny. Czego nam wszystkim życzę:)

wtorek, 21 października 2014

"Les Miserables 2012" - Musicale! Musicale!

   
   Musicale! Musicale! Już na samym początku mojej drogi ku fascynacji kinem stanęły te rozśpiewane filmy. Zazwyczaj są żywiołowe, roztańczone, pełne ekspresji podwójnej, ponieważ wyrażanej poprzez grę aktorską i śpiew. Musicale gromadzą zarówno zwolenników, jak i przeciwników swojej formy. Dla mnie śpiew jest czymś, co film wzbogaca, przekształca go ze zwykłego seansu w pewne szczególne misterium, w którym z wielką przyjemnością biorę udział, kiedy tylko mam okazję.

   Jakiś czas temu, właśnie miałam możliwość uczestniczyć w czymś takim. Weszłam w świat "Nędzników" T. Hooper'a, oskarowego, szeroko reklamowanego musicalu na podstawie powieści Victora Hugo pod tym samym tytułem.

" Les Miserables"



   Opowiadana tutaj historia rozgrywa się na przełomie kilkunastu lat. Jej głównym bohaterem jest Jean Valjean, galernik skazany na 19 lat ciężkich robót za kradzież chleba. Po odbyciu kary, zmuszony do regularnego stawiania się na policji, nie może znaleźć pracy. Wraca do złodziejskiego fachu, jednak na krótko, ponieważ pod wpływem pewnego wydarzenia postanawia zmienić swoje życie. Pod fałszywą tożsamością znika z pola widzenia stróżów prawa, stając się na powrót zbiegiem. W ten sposób zdobywa niezwykle zaciekłego, upartego wroga w postaci inspektora Javerta. Na przełomie lat ich drogi stykają się niejednokrotnie, by w końcu nieuchronnie się skrzyżować...

   Powieść stworzona przez Victora Hugo to wybitne, epickie dzieło opowiadające wielowątkową historię. Historię nie tylko o miłości, która zazwyczaj jest kręgosłupem większość wielkiej prozy. W "Nędznikach" pisarz prowadzi dialog z czytelnikiem na temat możliwości odkupienia popełnionych win, na temat niesprawiedliwości społecznej, śmierci w imię wyższej sprawy i poświęcenia.
   W literaturze, jak i w sztuce ogólnie istnieje pewna specyficzna prawidłowość. Mianowicie, zło jest bardziej atrakcyjne, niż dobro. Zaczytujemy się w dziejach mrocznych bohaterów z pogmatwaną przeszłością, w historiach zemsty i zbrodni. Jakaś fascynacja i ciekawość każe nam bardziej interesować się postaciami demonicznymi, uwikłanymi we własną nienawiść i grzech (jak choćby Heathcliff z "Wichrowych Wzgórz"). Dobro jest nudne, infantylne, jakby było powszechnie dostępne i nie wymagało najwyższej siły woli i ogromnego ducha walki.
   Tymczasem to właśnie w "Nędznikach" mamy bohatera - herosa, Jean'a Valjean'a. Człowieka, który nie jest demoniczny, a szalenie odważny, bo bierze na barki coś, co większość ludzi odrzuca. Podnosi się z upadku i z całą swoją determinacją dąży ku dobru. Rozpisałam się o książce, wracajmy zatem do meritum...

   "Nędznicy" to musical stuprocentowy. Kwestie śpiewane trwają cały seans i zawierają się we wszystkich dialogach oraz monologach wyrażających stan emocjonalny bohaterów. Śpiew jest tutaj cierpieniem żyjącego w nędzy ludu, wołaniem do Boga w utrapieniu, wyznaniem miłości. Przez cały spektakl filmowy pada tylko kilka pojedynczych, krótkich słów mówionych. Taka stylistyka może zachęcać, jak i odstręczać kinomaniaków. Mi osobiście bardzo się podoba, ponieważ wzmacnia uczucie uczestnictwa nie w filmie, a magicznym spektaklu.

   W porównaniu do powieściowego oryginału scenariusz musicalu został uproszczony, niektóre wątki pominięto, inne tylko nieznacznie zarysowano. Nie powinno to stanowić wady filmu. Victor Hugo napisał tak wielowarstwową powieść, że nawet produkowane dotychczas miniseriale nie zdołały zawrzeć w sobie całej treści. Tym bardziej nie można się tego spodziewać po dwugodzinnym filmie. Dodam jednak, że "Les Miserables" Hooper'a to najwierniejsza musicalowa adaptacja jak do tej pory.

   Przejdźmy zatem do konkretów. Na pierwszy plan wysuwa się niezwykły rozmach produkcji. Już pierwsza scena w dokach, gdzie więźniowie ciągną sznurami wielki żaglowiec, daje nam preludium tego, co nastąpi dalej. A dalej mamy przepięknie wykreowany XIX - wieczny Paryż, prosto z wyobrażeń współczesnej romantyczki, moc statystów, ogromną staranność w odwzorowaniu epoki, znakomitą charakteryzację (na przykładzie Jean'a Valjean'a, po którym doskonale widać upływ czasu oraz ciężkie przeżycia) z jedną wpadką: o ile Valjean poddał się upływowi czasu, o tyle Javert w filmie się nie zmienia. Na wielkie uznanie zasługuje również kostiumograf. Mamy tutaj zarówno odzianych w łachmany biedaków, zawadiackich młodzieńców - buntowników w krótkich kamizelkach, eleganckich dżentelmenów z fularami i w cylindrach, przedstawicieli Kościoła i policji, oraz młode damy w popularnych ówcześnie sukniach a la barani udziec, oraz kapeluszach - budkach z ogromnymi kokardami. Szczególnie Cosette jest wyfiokowana do granic możliwości. Wygląda jak porcelanowa lalka.

                                      Cosette - panna prosto z XIX-wiecznego żurnala.

   Samo aktorstwo na wysokim poziomie. Hugh Jackman jest ogólnie bardzo dobrym aktorem. Widać, że i tutaj się nie oszczędzał. Jego surowy, niski, sprawiający wrażenie przybrudzonego głos, doskonale pasował do postaci nawróconego grzesznika. Rola, której się podjął jest zresztą bardzo wzruszająca. Prosty nędzarz, którego jedynym zmartwieniem było przeżycie, ulega trudnej, wymagającej wielkiej determinacji przemianie w człowieka szlachetnego, starającego się ze wszystkich sił żyć w zgodzie z raz obraną drogą.
   Drugą najważniejszą postacią jest Javert, komisarz policji nieugięcie ścigający Valjean'a. Odtwarzany przez Russel'a Crowe'a człowiek ten nie jest zły. Jednak wiernie przestrzegając litery prawa, nie jest w stanie pojąć, że ludzki wymiar sprawiedliwości może popełniać błędy. Jest jak trybik w wielkiej machinie, ślepo jej wierzący. Za późno zdaje sobie sprawę z tego, że wcale nie jest karzącą ręką Boga i że popełnił błąd. Sam siebie skazuje na najwyższą karę za tą pomyłkę. Crowe został skrytykowany za swoje niewielkie możliwości wokalne. Dla mnie jednak jego krótkie, proste śpiewanie bardzo pasowało do oschłej i w gruncie rzeczy bardzo samotnej postaci Javerta.
   Oscar dla Anne Hathaway za postać Fantine jest sprawą dość kontrowersyjną nie tylko dla mnie. Byłam zaskoczona przede wszystkim tym, że jej rola była bardzo, bardzo krótka. Dramatyczna, z poruszającym wykonaniem utworu I had a dream, ale czy na miarę Oscara? Nie mnie o tym decydować.
   W drugiej części filmu - po latach - do akcji wkraczają młodzi aktorzy. Eddie Redmayne w roli romantycznego rewolucjonisty oraz dwie konkurujące o jego miłość panny: wyglądająca z cygańska Samantha Barks, jako Eponine i nasza porcelanowa Amanda Seyfried, czyli Cosette. O ile Eddie zaprawiony już w filmach kostiumowych dał sobie radę (jego wykonanie piosenki Empty table and empty chairs, w której opłakuje zmarłych w powstaniu przyjaciół - cudo), Samantha Barks również nie poległa, blado wypadła natomiast Amanda. Ja się nie znam na śpiewaniu, jednak odczucia miałam wyjątkowo nieprzyjemne. Aktorka wykonywała wszystkie utwory bardzo czysto, jednak irytująco wysoko i piskliwie.
   Szczyptę humoru do dość patetycznej historii wprowadził za to komiczny duet: Sasha Baron Cohen i Helena Bonham Carter, jako państwo Thenardier:

              Państwo Thenardier - typowa, francuska, XIX - wieczna para małżeńska ;).

   No, i muzyka, najważniejsza w każdym musicalu. Poruszająca, charakterystyczna dla każdej postaci, zaczynając przez Who Am I? Valjean'a, poprzez Stars Javert'a,  po wyznania miłosne w A Heart Full Of Love i epickie utwory zbiorowe, jak Do You Hear The People Sing? Uczta dla uszu.

   Można by jeszcze pisać i pisać, a temat by się nie skończył. Jest to jeden z najlepszych musicali, jak miałam okazję obejrzeć. I jeszcze nie raz wejdę na barykady z Marius'em i małym, sprytnym Gavroche'm, popłaczę razem z Eponine nad jej złamanym sercem, oraz postaram się brać przykład z Jean'a Valjean'a, bo jest jedną z najbardziej prawych i szlachetnych postaci w literaturze.

                                                              Niech żyje wolność!

                                                       
                                         

                                                   

piątek, 12 września 2014

"Lady z Shalott" - Pani Samotna.

    Historia ta zdarzyła się dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, kiedy po ziemi wędrowali czarodzieje, między chmurami kryły się smoki, a na straży honoru stali waleczni, szlachetni rycerze. Było to bardzo dawno. W tych zapomnianych czasach żyła Pani, która nigdy nie opuszczała swej wieży. Nikt nie znał jej imienia, dlatego nazywano ją Panią na Shalott. Tylko dla siebie była Elaine.
   Owa Dama padła ofiarą klątwy. Nałożone na nią przekleństwo było tak dawne, jak dzień jej narodzin i już nikt nie wiedział, kto i dlaczego rzucił na nią Złe Słowo. Odkąd pamięta, Pani na Shalott tka wielobarwny arras, makatę pokrytą złotem, samotnością, jedwabiem i goryczą. Tka go całymi dniami, a arras nigdy się nie kończy. Samotna Dama nie może zwrócić swojej twarzy w stronę okna. Świat jest dla niej zakazany. Jedynym, co sprawia, że żywiej w jej żyłach krąży krew, to lustro. Ustawiła je tak, że odbija się w nim widok z okna. Zakazany świat, tajemnicze uniwersum, do którego może zajrzeć w ten tylko, wybrakowany sposób.
   Pewnego dnia, wydawałoby się niczym nie różniącego się od reszty, pobłogosławionego jedynie samotnością, niespełnieniem i poczuciem uwięzienia, Dama ujrzała w lustrze mężczyznę. Widok tak dziwny, tak inny, który wzbudził w kobiecej twarzy rumieniec zachwytu. Mężczyzna ten miał na sobie połyskującą zbroję. Czarne włosy powiązane w warkocze spadały mu na plecy, a w lustrze odbijała się ciemna, jeziorna zieleń jego oczu. Rycerz ten na imię miał Lancelot. Dama w osłupieniu patrzyła, jak wojownik na swoim koniu przemierza brzeg jeziora i znika tam, gdzie kończy się rama lustra. Lepiej byłoby dla samotnej Lady, gdyby nie spojrzała w tą złą godzinę w zwierciadło. Jednak było już za późno. Miłość, nigdy nie zaznana nie zakwitła nieśmiało, jak to zazwyczaj bywa. Wybuchła gwałtownie, zalała całe serce Uwięzionej i odebrała jej wszystkie zmysły. Pani na Shalott zerwała się i nie bacząc na klątwę, wybiegła z wieży. Znalazła łódź na brzegu i wsiadłszy do niej, podryfowała w stronę Camelot.
    Jednak klątwa nie miała zrozumienia dla miłości, nie obchodziły jej ludzkie uczucia. Z każdym krętym zakrętem, z każdym przybrzeżnym kamieniem Dama słabła coraz bardziej. Nim burzliwy, wiosenny wiatr doprowadził łódź do celu, jego Pasażerka zmarła.
   Kiedy ją znaleziono, panią o dziecięcych, delikatnych rysach, zebrało się całe rycerstwo z Camelot. Damy, panowie, a nawet służba i chłopstwo. Dziwiono się, zastanawiano kim jest zmarła i co się jej stało. Jedynie Lancelot, jakby muśnięty niewidzialnym dłońmi, wzniósł modlitwę do Boga, za duszę tej pięknej, która odeszła w pełni swej świeżości.

   Jest to historia pochodząca z kręgu legend arturiańskich. Niezwykłą swoją popularność w dobie brytyjskiego romantyzmu zawdzięcza poematowi Tennyson'a pt. "Lady na Shalott" (1842). Poemat ten stał się inspiracją dla wielu dzieł malarskich. Zwłaszcza Bractwo Prerafaelitów bardzo zainteresowało się sentymentalnym potencjałem tej smutnej historii. Temat jest zresztą bardzo atrakcyjny. Samotna, piękna kobieta, z jakiś powodów ukarana klątwą, odkrywa miłość i dla niej postanawia poświęcić wszystko. Piękne, prawda? Powstało wiele dzieł malarskich przedstawiających Panią na Szalott, z przewagą dwóch kompozycji: Lady przy krosnach i Lady w łodzi. Można również spotkać się ze sceną, kiedy to przy zmarłej zgromadzone jest szlachetne towarzystwo z Camelot, ale to o wiele rzadziej.

   Poniżej kilka obrazów zainspirowanych naszą bohaterką.


W, H. Hunt, "Lady of Shalott" (prace nad obrazem rozpoczęły się 1886, ostatecznie został on publicznie wystawiony w 1905).


   Obraz ten opisywałam już w poście dotyczącym Bractwa Prerafaelitów. Można poczytać tutaj: http://kardemine.blogspot.nl/2014/07/prerafaelici-ofelia-i-lady-z-shalot.html

  Ogólnie rzecz biorąc widzimy tutaj Lady na Shalott w jej codziennej scenerii. Kobieta zapamiętale tka gobelin, nie wiedząc jeszcze, że za chwilę, jak tylko spojrzy w lustro, ujrzy kochanka na którego tak długo czekała. Dodam jeszcze tylko, że albumy sztuki wiktoriańskiej twierdzą, że jest to dzieło niejako podsumowujące twórczość Hunta. Zawarł w nim swój własny testament malarski. Dlatego warto przyjrzeć mu się bliżej.


S.H. Meteyard," I am half-sick of Shadows" Said the Lady of Shalott" , czyli "Tych cieni oczy znieść nie mogą" Powiedziała Pani na Shalott", 1913.





   Obraz Meteyard'a jest późniejszy i pozbawiony tej charakterystycznej średniowiecznej mistyki. Mamy tutaj ówczesną damę salonową, przebraną w orientalny strój. Owa pani nosi na wskroś współczesną malarzowi fryzurę i ozdobę we włosach (namalowanych zresztą bardzo precyzyjnie). Jej twarz i postać są jakby portretem ideału kobiety z początku XX wieku. Jasna karnacja, pełna szyja, wysoko, choć luźno spięte włosy. Spoglądając w lustro i widząc niedostępny dla siebie świat, Pani na Shalott przytłoczona smutkiem zamyka oczy i opada na poduszkę. Cały obraz utrzymany jest w tonacji błękitu zmieszanego z fioletem. Na uwagę zasługuje technika malowania kwiatów, w których tonie komnata Lady. Są piękne, bardzo starannie wykonane. Sam obraz jednak nie wzbudza we mnie większych emocji. Nie ten klimat, nie ta historia.

J.W. Waterhouse, "The Lady of Shalott" 1888.



   "Lady na Shalott" Waterhouse'a to jego najbardziej znany obraz. Można go spotkać prawie w każdym podręczniku do nauki języka polskiego.
    Jest przepiękny, pełen szczegółów, ukrytej symboliki. Twarz Damy i jej cała postać są pełne emocji. Mamy tutaj przedstawioną scenę, kiedy to Pani na Shalott znalazłszy łódź, wyrusza w drogę za ukochanym. Przy dziobie łodzi kołysze się latarnia, chyboczą i gasną płomienie świec. Na pełną niespełnienia twarz kobiety pada wzrok Chrystusa z krucyfiksu, który zabrała ze sobą. Dama jest ubrana w białą suknię, lekko rudawe włosy unoszone przez wiatr podtrzymuje opaska. Łódź wyścielona jest misternie namalowaną tkaniną. Roślinność przybrzeżna, ptaki, woda są oddane niezwykle precyzyjnie, w przygaszonych kolorach, pogłębiając melancholię obrazu.


J.W. Waterhouse, "The lady of Shalott" 1894.


   Waterhouse, bardzo lubił temat Pani na Shalott. Malował ją co najmniej trzy razy. Na obrazie powyżej, widzimy Lady w momencie ujrzenia Lancelota w zwierciadle. Pod wpływem nagłej miłości robi rzeczy zakazaną: odwraca się i patrzy w okno, niepomna klątwy. A przekleństwo zaczyna już działać, na lustrze widać pierwsze pęknięcia. Obraz jest pełen emocji. Lady z Shalott ma szeroko otwarte oczy i poważne, skupione oblicze. Wydaje się, jakby sama była zaskoczona swoimi uczuciami i do końca nie wie, co się z nią dzieje. Jest tak pełna niezaznanych uczuć, które nagle w niej wezbrały, że nawet nie zwraca uwagi na wplątane w jej suknię złote nici. Sama suknia jest mistrzowsko namalowana. Nie tylko wszystkie zagięcia i krzywizny. Możemy zobaczyć, że ma dwie warstwy: spodnią, grubszą, oraz cieńsze giezło, przez które prześwituje dolna, złota suknia. Kobieta jest przedstawiona bardzo naturalnie, zgięta, wstaje właśnie z krzesła, by jak najdłużej sycić wzrok ukochanym, a następnie opuścić wiezienie i udać się w ostatnią podróż po miłość.

J. Barson,"The Lady of Shalott".





   Barson wybrał scenę, która nie miała miejsca ani w legendzie, ani w poemacie Tennyson'a. Widzimy zmarłą Elaine, obok na koniu siedzi Lancelot. Całe płótno przeszywa klucz ptaków, wydaje mi się, że to gołębie, jednak nie jestem pewna. Można zauważyć tutaj inspirację obrazem Waterhouse'a z 1888 roku. Łódź ma podobne wykończenie, latarnia jest niemal identyczna. Barson jednak nie jest malarzem tego talentu, co Waterhouse. Choć obraz jest namalowany w intensywnych kolorach, bardzo plastycznie, to brakuje tutaj techniki, której ja jestem miłośniczką. To, że malarz współczesny podjął się tematu Lady na Shalott świadczy o tym, jak bardzo żywotna jest jej historia.

A. Hughes, "The Lady of Shalott", 1873



   Obraz Hugesa'a przedstawia scenę, w której łódź z ciałem naszej Bohaterki dotarła już do celu i została właśnie odkryta przez chłopki z Camelot'u. Dziewczęta wpatrują się w niezwykłe znalezisko nie z ciekawością, lecz z przestrachem, smutkiem. Garną się do siebie, żadna nie wychyla się, by dokładniej przyjrzeć się zmarłej. Lady na Shalott leży wyprostowana, delikatna, ze śnieżnobiałym, nieruchomym obliczem. Oczy ma otwarte i zwrócone ku północy, tam, gdzie spodziewała się ujrzeć ukochanego. Okryta w delikatną, zwiewną tkaninę, jasne włosy przerzucone ma za burtę. Postać Lady jest namalowana niezwykle krucho, subtelnie. Ukazana została ona niczym małe, zagubione dziecko. Obok łodzi płynie łabędź. Ptak ten jest symbolem piękna, ale też i samotności. Dwóch cech, które tak bardzo określają Zmarłą.
   Całe płótno namalowane jest w ciemnych, przygaszonych barwach. Jedyną jasną plamą jest Dama i szlachetny ptak. Obraz ten zaskakuje swoją zwyczajnością. Mamy tu scenę z wieśniaczkami przy dzikim, wcale nie romantycznym brzegu rzeki. W ten naturalny krajobraz malarz wpisał niezwykłe wydarzenie, co jest bardzo oryginalnym zabiegiem.


G.E. Robertson, "The Lady of Shalott". 


   Mamy tutaj podobną scenę do tej z płótna A. Hughes'a: odkrycie ciała Elaine na Shalott przez mieszkańców Camelot. Z tym, że to już jest sama dworska śmietanka. Obraz przypomina mi epickie płótna naszych malarzy historycznych: Matejki, czy Gierymskiego. Doskonale rozplanowana scena, wyważone kolory i indywidualne, wyrażające poszczególne emocje ułożenie każdej, znajdującej się na obrazie postaci. Przykład perfekcyjnej techniki w stylu realistycznym.

   Dzieł przedstawiających Lady na Shalott jest mnóstwo. Historia nieszczęśliwej damy rozpalała wyobraźnię artystów do dzisiaj. Nadal bowiem tworzone są płótna z Elaine, grafiki komputerowe, zdjęcia itd. I choć narzędzie sztuki się zmienia, to piękno tej historii pozostaje bez zmian. Na koniec  poemat Tennyson'a, który uczynił Samotną Damę nieśmiertelną:


Sir Alfred Tennyson
"Pani na Shalott", (1942)

Po zmroku rzuca snop skonana
dłoń, a żniwiarka zasłuchana
szepcze: ,,Oto zaczarowana
Pani na Shalott”

Osika drży, wierzba gnie,
Lekki wiatr nad wzgórzami tchnie,
Fala jak zawsze chyżo mknie,
Rzeką wzdłuż wyspy białej, gdzie
Szlak wiedzie w dal do Camelot.

Czterech baszt szarość murów strzeże,
Pod nim łąka w kwiatach leży,
A na samotnej wyspie, w wieży
Pani na Shalott.

Miał rycerz czoło gładkie, jasne
Czerń loków okrył hełm kaskiem.
Rumak olśniewał podków blaskiem,
Gdy jechał z pierwszym słońca brzaskiem
Drogą do zamku Camelot.

Lustro przeszyła niczym strzała
Wizja postaci lśniącej z dala.
Błysk słońca w liściach drzew ujrzała,
Zbroja wśród pól zamigotała,
Jechał przez las sir Lancelot.

Niebo bez chmur błękitem drży,
U siodła wielki klejnot lśni,
Hełm, a w nim pióro dziarsko tkwi,
Jak płomień ognia zbroja skrzy.
Rycerz mknie w stronę Camelot.

Krosno rzuciła, trud przerwała,
Z sali wybiegła wreszcie śmiała,
Kwiat nenufaru zerwać chciała,
Hełm z piórem w dali wnet ujrzała.
Spojrzała w stronę Camelot.

Dzień czy noc magii tka materię,
Radość i kolor snuje wiernie.
Klątwa jej każe trwać tam biernie
Serce przebija, szepczą, cierniem,
Gdy spojrzy, choć na Camelot.

Nie wie, w czym klątwy tkwi zła treść,
Więc nić swą równo może pleść
I życie bez trosk może wieść
Pani na Shalott.

Często zaś nocą purpurową
Wśród skupisk jasnych gwiazd nad głową
Meteor brodę ciągnie płową
Ponad uśpionym Shalott.

Lecz swym arrasem wciąż się cieszy,
Wplatać magiczne sceny spieszy,
Bo w noc samotną nieraz słyszy:
Z ognia, w żałobie idą piesi
Z muzyką hen, do Camelot.

Tafla się mieni rycerzami,
Jada samotnie lub dwójkami.
Wiernego serca brak czasami
Pani na Shalott.

Tam rzeka snuje się wirami,
Kmieć chodzi obok pól bruzdami,
Wieśniaczek płaszcze z kapturami,
Czerwienią wzgórza Camelot.

Przez cały rok w jej lustrze, na dnie,
Co świat odbija, wszystko snadnie
Cieniami się na taflę kładnie.
Czasami wzrok na trakt ten padnie,
Co wiedzie aż do Camelot.

Gdy księżyc świecił nocą błogą,
Kochanków para szła tą drogą,
,,Tych cieni oczy znieść nie mogą”,
Westchnęła Pani z Shalott.

Na jego tarczy rycerz klęka
Przed dama, z krwawym krzyżem w rękach.
I wierność serca jej przysięga.
Lancelot polem jedzie stępa,
Mijając senne Shalott.

Zerwana nić jak cienki włos,
Zwierciadło pęka w odłamków stos,
,,Klątwa nade mną”, woła w głos
Pani na Shalott.

Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani,
Wzrok jej świat barwi nieszczęściami
Jak jasnowidza spojrzeniami.
Tak, z zasnutymi mgłą oczami,
Patrzyła w stronę Camelot.

Zeszła, do łodzi się dostała,
Co gdzieś pod wierzbą chybotała
I na jej dziobie napisała:
Pani na Shalott.

A gdy się wreszcie kończył dzień,
Zepchnęła łódź i legła weń.
Szeroki strumień poniósł hen
Panią na Shalott.

Suknia jej luźna, śnieżnobiała
Miękko wzdłuż łodzi burt leżała.
Pod liśćmi świeca zamierała
Mroczna noc z wolna zapadała
I ogarniała Camelot.

Nuty melodii smutnej trwały
Coraz to cichsze, zamierały.
Krwi puls i skarga ustawały,
Oczy przymknięte pociemniały,
Zwrócone wciąż ku Camelot.

Bo nim do miasta łódź dotarła
Na fali, co z przypływem parła.
Śpiewając swoją pieśń, umarła
Pani na Shalott.

Burzliwie wioną wschodni wiatr,
W wichrze las żółty nagle zbladł,
Szeroki strumień w brzegach słabł,
Ciężko z chmur niskich deszcz się kładł
Na wieże Camelot.

Popod wieżami, balkonami
Ogrodów murem, galeriami
Blada jak śmierć szła w dół z falami.
Cicha łódź mknęła pod domami
Aż do samego Camelot.

Dziób łodzi drogę znalazł już
Obok pól i wierzbowych wzgórz.
Ostatnią pieśń słyszano tuż
Pani na Shalott.

Przy łodzi wnet na brzegu stali
Rycerze, damy, ludzie mali,
Na dziobie imię odczytali:
Pani na Shalott.

Któż to? Po cóż ją tu przysłali?
I w pełnej świec zamkowej sali
Umilkły dźwięki dworskich gali.
I wnet się z lękiem pożegnali
Wszyscy rycerze Camelot.

Lancelot dumał: Być nie może
Piękniejszej twarzy na tym dworze.
Zmiłuj się w swej litości, Boże,

Nad Panią z Shalott.




Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...