wtorek, 17 grudnia 2013

"Dickens! Dickens na ekranie, drogie panie!"

   
    Dziś poplotkujemy sobie o kinematografii tworzonej na podstawie powieści Charles’a  Dickens'a. Zanim jednak do tego przejdziemy, to chciałabym przedstawić owego XIX-wiecznego dżentelmena.

   Oto i Mr. Dickens:

                                         Biedny Charles po ataku fanek...

    Skoro już znamy bohatera całego dzisiejszego zamieszania, to możemy przystąpić do meritum. Kino biorące sobie za bazę twórczość Charles’a Dickensa jest równie charakterystyczne, jak to opierające się na książkach Jane Austen. Obie serie filmów łączy niepowtarzalny klimat, charakterystyczne społeczno - mieszczańskie tło i wyraziści, czasem aż przerysowani bohaterowie. Nic dziwnego zatem, że prawie równolegle z narodzinami kina, zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu obrazy opierające się na  XIX- wiecznej prozie tego znakomitego, brytyjskiego pisarza. 

   Większość dickensowskich filmów łączą pewne wspólne cechy. Najbardziej wyraźne z nich, to:

- podział na czarnych i białych bohaterów  –  tutaj nie ma wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Główni bohaterowie są kryształowo szlachetni i dobrotliwi, czasem wręcz do przesady graniczącej ze ślepą naiwnością. Zazwyczaj wyjątkowo ciężko doświadczeni przez los, są jak skała. Nic nie jest wstanie zmienić ich niezłomnego charakteru i stłumić słusznego dążenia do czynienia dobra. Czasami bohater pozytywny błądzi ( np. Pip z "Wielkich nadziei"), jednak w ostatecznym rachunku powraca na drogę dobra. Nie można też pominąć najsmaczniejszego kąska, jakim są niesamowicie wyraziści, często groteskowi bohaterowie drugoplanowi. Niejednokrotnie są oni uosobieniem poszczególnych ludzkich cech. I przez to są często ciekawsi nawet od głównych postaci.

Przykład szlachetnej do bólu postaci:



                                 Mała Dorrit w typowej dla siebie scenerii...                   
      Z kolei bohaterowie negatywni są zepsuci do szpiku kości, nikczemni  i większość swego życia spędzają na knuciu podłości.

Przykład dickensowskiego niegodziwca:

                                       Uriah Heep i jego gusta kulinarne…

   Powieści Dickensa pod tym względem wydają się czerpać z niezmierzonej skarbnicy inspiracji jakimi są legendy, baśnie i bajki. W tych magicznych opowieściach zły jest ZŁY, a dobry jest DOBRY. I nie sposób się pomylić. Mogę nawet wysnuć wniosek, że popularność tego pisarza poniekąd wypływa z tego, że jego książki  niczym baśnie dla dorosłych. Przygody, perypetie i trudności, z którymi musi zmierzyć się pozytywny bohater, sromotna klęska postaci negatywnych i triumf dobra. Czy znacie coś, co czyta się lepiej?

gotycki klimat, tajemnicze sprawy, w które wikłają się bohaterowie, sekrety rodzinne - na tle stylu życia różnych warstw społecznych i realizmu, który momentami zahacza nawet o naturalizm, autor wplata wątki charakterystyczne dla epoki romantycznej. Silnie zaakcentowane jest to w wielu filmach. Przykładowo: dom pani Clennam z serialu BBC "Mała Dorrit" (2008), to czystej wody nawiedzony dom – przynajmniej z wyglądu.  Z kolei postać panny Havisham "Wielkie Nadzieje" (2008), mrozi krew w żyłach.

                                    Panna Havisham - czyż ona nie jest 
                              w pewien tragiczny sposób przerażająca?


zaangażowanie społeczne - twórczość Dickensa to również ukazanie i napiętnowanie niesprawiedliwości społecznej, ucisku słabych i bezbronnych. Nikt tak jak on nie ukazywał wszechobecnej biedy, wadliwego systemu wykorzystującego do niewolniczej pracy dzieci i starców. W swoich utworach zawsze stawał po stronie uciskanych, często kończąc powieści zakończeniami, które niosły nadzieję i w których dokonywała się tak rzadka w realnym świecie, sprawiedliwość.

- morał - są to książki, które śmiało można czytać, lub dawać do przeczytania młodszym. One wychowują, klarownie pokazują, co jest dobre, co złe i jak należy reagować w obliczu przeciwności życiowych.

   Za chwilę przedstawię kilka obejrzanych adaptacji. Mogą jednak pojawić się pewne spojlery, dlatego, jeśli ktoś nie chce znać zakończenia, bądź rozwinięcia lektury, to zapraszam do ostatniego akapitu.





David Copperfield (1999), reż. Simon Curtis 



   Historia Davida Copperfielda - to opowieść o osieroconym we wczesnym dzieciństwie chłopcu. David jest pogrobowcem, czyli dzieckiem urodzonym już po śmierci rodzica. Matka Davida wyszła ponownie za mąż. Ojczym okazał się tyranem i despotą, który wysłał małego chłopca początkowo do szkoły, a później już do ciężkiej pracy w mieście. Żyjący w skrajnej biedzie dzieciak, postanowił uciec do swojej nigdy nie widzianej ciotecznej babki Betsy Trotwood…


   Film ma dwie części, obrazujące oddzielnie dzieciństwo i dorosłość Davida Copperfielda. Ja jednak chciałabym skupić się na części pierwszej. Jak ja wraz z moją mamą na tej części pierwszej płakałam! Mały David umorusany smołą, żebrzący na ulicy, wędrujący resztkami sił do tej babci. Serce się krajało! 

                                 Harry! Harry! Wyciągnij różdżkę
                        i zamień tych bydlaków w gacki wielkouchy!


   Małego Davida zagrał znany wszystkim Daniel Radcliffe, czyli sam Harry Potter. Swoją drogą, ten biedny Potter to miał naprawdę przechlapane: jak nie czyhał na niego zły czarnoksiężnik bez twarzy i z wężem w roli domowego zwierzątka, to był poniewierany przez złego tatuśka, ciotkę klotkę i nauczyciela-sadystę. Zresztą, w Hoghwarcie muszą szczególnie lubić tę powieść, bo wystąpić w jej ekranizacji zgodził się nie tylko Harry, ale też pani Hoock, profesor McGonagall i Dolores Umbridge. Ci z"Władcy Pierścieni" chyba poczuli się pominięci, i do obsady wcisnęli też Gandalfa. Cóż za honor!

   „David Copperfield” jest filmem, dzięki któremu przeżyłam bardzo intensywne emocje jako widz. Radcliffe, jak na tak małego aktora zagrał bardzo sugestywnie, cała plejada znakomitych brytyjskich aktorów też zrobiła swoje. Część druga podobała mi się już jednak mniej. Ciarán McMenamin w roli dorosłego Copperfielda nie pasował mi wizualnie. Miałam dyskomfort oglądając go na ekranie. 
   Jeśli będziecie mieli okazję, to zobaczcie również i inne filmowe wersje tej powieści. A jest ich całkiem sporo. Miniserial z 2000 roku,  starsza adaptacja z 1974 roku, czy nawet włoska z 2009 (choć do tej podchodzę sceptycznie - moim zdaniem Włosi zupełnie nie czują klimatu angielskich powieści. Przykładem może być choćby zmasakrowana ekranizacja Wichrowych Wzgórz).



Nicholas Nickleby (2002), reż. Douglas McGrath



   Nicholas Nickleby, to młody, szlachetny człowiek, który po śmierci ojca (co z tymi ojcami, że oni tak wymierają hurtem?), jest zmuszony zawalczyć o byt dla siebie, matki i siostry. W tym celu - pełen dobrych chęci i wiary w przyszłość -  wyrusza do Londynu, do stryja. Stryj zapewnia mu posadę nauczyciela, jednak nic nie jest takie, jak początkowo się wydaje...

   Kolejna bardzo dobra adaptacja! I znów plejada gwiazd, które - jak widać - lubią od czasu do czasu dla odmiany pokazać się w klasycznych, a nie kontrowersyjnych produkcjach. Film jest bardzo dobrze zrobiony, na uwagę zasługują kostiumy (elegancki czarny surdut głównego bohatera - cudo!). Nicholas'a zagrał nieznany mi wcześniej Charlie Hunnam. Wypadł bardzo wiarygodnie w roli dobrego młodzieńca o kryształowej duszy i gołębim sercu. No, i całkiem przystojny z niego mężczyzna, a to - nie oszukujmy się - również ma znaczenie.

               Młody Nickleby - spójrzcie, czyż nie jest uroczym misiaczkiem?

   Ukochaną naszego Misiaczka zagrała młodziutka jeszcze wtedy Anne Hathaway. Niektórzy zarzucają jej słabą grę aktorską. Mi nie przeszkadzała ani jej gra, ani ona sama, choćby dlatego, że jej rola nie była jakoś wyjątkowo rozbudowana i w sumie sama aktorka niewiele mogła z niej wycisnąć. W pannę Nickleby wcieliła się z kolei Romola Garai, która wg mnie prowadzi cichą wojnę z Keirą Knightley o tytuł "królowej filmów kostiumowych z Wysp Brytyjskich". Rola jednak jest tak samo mało wymagająca, jak i rola Hathaway. Ale cieszą oczy dziewczynki, cieszą. Swoją eterycznością, kobiecością i bezbronnością są wstanie wydobyć z panów westchnienie: gdzie takie kobiety się podziały? Współczesne, ufeministycznione panie mogą za to być poirytowane ich nieporadnością. To również jest ciekawy rys tych filmów. Nic się tak nie zmieniło od dawnych czasów, jak właśnie kobieta. Należy też wspomnieć o małej roli Jamie'go Bell'a, tytułowego odtwórcy w słynnym filmie "Billy Elliot".
   Nicholas Nickleby jest kinem rodzinnym, umoralniającym w tym dobrym znaczeniu. Ciepłym, i takim, w którym doskonale zachowano ducha epoki wiktoriańskiej. Mamy tutaj trudności, mężne ich przezwyciężenie i radosny finał. Taki, jakie ja - akurat w tego typu filmach - lubię najbardziej, czyli...

...ślub!




Wielkie Nadzieje (2011), reż. Brian Kirk



   Historia chłopca o dość nonszalanckim imieniu Pip Pirrip. Wychowywany przez siostrę żyje biednym, spokojnym życiem, kształcąc się pod okiem szwagra na wioskowego kowala. Jego egzystencję odmieniają dwa brzemienne w skutki wydarzenia. Pierwsze, to udzielenie pomocy zbiegłemu więźniowi, a drugie, to poznanie zgorzkniałej panny Havisham i jej podopiecznej Estellii. Niespodziewane pieniądze, jakie Pipp otrzymuje, rozbudzają w nim wielkie nadzieje na odmianę losu (sam tytuł może być interpretowany różnorako, co uwielbiam). Chłopiec wyjeżdża do miasta, gdzie dorastając, powoli zapomina i wyrzeka się dawnego życia oraz rodziny, która go wychowała. Czy Pipp całkiem zagubi swoją tożsamość? Kto okaże się szczodrym darczyńcą? Czy Pip, zakochany w Estelli zdobędzie jej serce?

   "Wielkie nadzieje" to historia z elementami tej gotyckiej, romantycznej grozy, o której pisałam wcześniej. Cały niepokój sieje tutaj panna Havisham. Skrzywdzona przez mężczyznę, porzucona w dniu ślubu, nigdy po tej tragedii się nie otrząsnęła. Jej dom, to domostwo martwych wspomnień i opustoszałych pokoi. Wychowuje swoją podopieczną, by teraz ona krzywdziła mężczyzn. Pierwszą ofiarą tej nienawiści staje się biedny, niczego nieświadomy Pip. Panna Havisham w wykonaniu znanej nam z kultowego "Archiwum X" Gillian Anderson naprawdę budzi lęk i fascynację zarazem. A ostatnia scena z jej udziałem to już w ogóle majstersztyk (mniejsza o to, że nie jest zgodny z powieściowym oryginałem). Zawiedli natomiast młodzi aktorzy. Pip odtwarzany przez Douglas'a Booth'a jest zbyt wymuskany, gładki. To nie jest chłopiec, który pół swego życia spędził w rodzinie biednego kowala. Ogólnie nie przepadam za tym aktorem i z prawdziwym bólem serca przyjęłam do wiadomości, że zagra on Romea w najnowszej wersji "Romea i Julii". Estella, w roli której wystąpiła Vanessa Kirby, zraziła mnie swoją bezbarwnością. Te drobne ubytki nadrabiają za to przepiękne zdjęcia, kostiumy i klimat filmu. Z wielką ciekawością śledziłam losy nie tylko Pipa, ale i postaci pobocznych, które również miały swoje odrębne wątki ( na przykład Herbert Pocket, czy Klara). No i zakończenie mnie usatysfakcjonowało! Wszystko zaskoczyło na właściwe miejsce. Ach, ten Dickens! Na nim to zawsze można polegać! Znów mamy to, co  lubimy najbardziej, czyli...

...ślub!



   Na uwagę zasługują - jak zawsze - i inne ekranizacje. Przykładowo najnowsza, świeżynka z 2012 roku z samym Ralph'em Fiennese'em ( co ciekawe, aktor ten wyreżyserował film na podstawie bigorafii Dickensa i zagrał w nim główną rolę). Bardzo ciekawa jest również współczesna wersja "Wielkich nadziei" z Ethanem Hawkiem, Robertem De Niro, Gwyneth Paltrow oraz fenomenalną śp. Anne Brancroft.

Mała Dorrit, reż. Andrew Davies



  Historia Amy Dorrit, ubogiej szwaczki o złotym sercu, zamieszkującej wraz z ojcem więzienie dla dłużników. Spotkanie Arthura Clennam'a, próbującego rozwikłać tajemniczą, rodzinną zagadkę stanie się dla niej i jej bliskich początkiem wielkich zmian...

   Kolejna, po "Wielkich nadziejach" tajemnicza historia rodem z epoki romantyzmu! Kilkuodcinkowy (nie pomnę już, ilu) serial wyprodukowany przez BBC z Claire Foy i Mathew Macfadyen'em w rolach głównych.
   Oglądałam całą produkcję z zainteresowaniem gnana ciekawością o co właściwie chodzi, ponieważ aż do ostatniego odcinka rozwiązanie fabuły nie zostało zdradzone. Historia poprowadzona jest ciekawie i z gracją właściwą tej stacji. W pewnych momentach jednak kuleje. 
   Mamy ponury dom pani Clennam, godny najlepszych gotyckich ekranizacji, tajemnicę, której owa kobieta namiętnie strzeże i jej poczciwego syna próbującego od jednej biednej nitki dojść do kłębka. Mamy tutaj bardzo wyraźny podział na złych i dobrych. Główni bohaterowie to chodzące cnoty. Grana przez Foy, Amy jest dobrą, troszczącą się o wszystkich, lojalną istotą. Sama aktorka ze swoją delikatną, bardzo dziewczęcą urodą bardzo do tej roli pasowała. Ciekawy zabieg - ubierano ją zawsze w fioletowe suknie. Nawet na ślub! Lata 30 - te XIX wieku, nie są ulubionym okresem dla filmowców. Dlatego nie często możemy zobaczyć na ekranie, jak wtedy nosiły się kobiety. Opowieści Dickensa dzieją się w większości w tym właśnie okresie. Możemy zatem poobserwować, jakie stroje były modne w czasach dzieci naszych ulubionych bohaterów by Jane Austen. Cóż, mała rzecz, a cieszy :) . 
   Z kolei Arthur Clennam grany przez (całkiem przystojnego w "Dumie i uprzedzeniu") MacFadyen'a nie spełnił moich oczekiwań. Owszem, zagrał dobrze. Jednak sama rola nie wymagała od niego zbyt wiele. Bo cóż trudnego w zagraniu uczciwego, solidnego, szlachetnego mężczyzny? Nawet mam wrażenie, że aktor fizycznie się do niej przygotował. Zamiast amanta na miarę pana Darcy'ego, mamy pulchnego, podgolonego mieszczanina.  Nie mówię, że to źle, jednak moje kobiece serce doznało pewnego rozczarowania. Obok tej dwójki, mamy też bardzo ciekawe - jak zwykle u Dickensa - grono postaci drugoplanowych. Panią Clennam, twardą, srogą kobietę, która całe życie walczyła o ukrycie niechlubnej przeszłości rodziny. Jej zaufanego sługę Flintwinch'a, mordercę Rigauda, który całkiem przypadkowo - gnany chęcią wyłudzenia pieniędzy - wplątuje się w sam środek intrygi. Mamy zakochanego nieszczęśliwie w Amy skromnego, trochę bujającego w obłokach Chivery'ego i komiczną adoratorkę Arthura pannę Finching, nieszczęśliwego w rodzinie bankiera Merdle'a, czy niepełnosprawną Maggie.
   Źle, w sposób dla mnie niezrozumiały i tak jakby doklejony na siłę poprowadzony jest wątek demonicznej Harriet i czarnoskórej Tattycoram. Być może spowodowane jest to nagromadzeniem różnych historii i dużą ilością postaci. Oprócz wątku miłosnego, jest tutaj bowiem wątek oszustw giełdowych, wątek feminizmu, poruszony został również motyw zamknięcia, długoletniej izolacji, po której powrót do normalnego życia czasami staje się zwyczajnie niemożliwy.
   Serial jest ciekawy. Może nie porywający, jednak przyjemnie się go ogląda. Stroje są dopracowane, realia oddane, a i duch Dickens 'a się nad tym wszystkim unosi. I choć zakończenie nie dla wszystkich bohaterów kończy się szczęśliwie, to dla nas, trzymających kciuki za dobro, jak najbardziej. Dlaczego? Bo znów mamy...

...ślub!

                               Fioletowa suknia ślubna...cóż za awangarda!



   Dickens w swoich powieściach potrafił wzruszyć czytelnika, seriale BBC i filmy na jego podstawie również.  A najfajniejsze jest to, że zawsze można na koniec spodziewać się, że wyskoczy nam banan na twarzy. Bo wszystko kończy się tak, jak powinno się kończyć też w realnym życiu. Ślubami, uśmiechami, szczęściem! Triumfem dobra i sprawiedliwości. Dickens na powrót wtłacza w nas wiarę, że za każde nasze cierpienie prędzej, czy później zostaniemy nagrodzeni.


Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...