wtorek, 30 lipca 2013

„Królowa w kolorze karminu” – królowa po macoszemu.


Renata Czarnecka, "Królowa w kolorze karminu".




"Wzruszająca historia opowiadająca o romansie i małżeństwie Barbary Radziwiłłówny i Zygmunta Augusta. Spotkanie tych dwojga ludzi zmieniło nie tylko ich życie, ale także bieg historii.
Urzekająca opowieść w ciekawy sposób ukazuje również kulisy wielkiej polityki, gdzie Radziwiłłowie skrzętnie wykorzystywali związek siostry z królem, by zaspokajać partykularne interesy rodu. A wszystko zostało przedstawione na tle barwnego życia dworskiego, gdzie roiło się od intryg i zdrad."

   To by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalny opis powieści. Teraz ja napiszę, dlaczego właściwie ta książka mi się nie podobała.

   Teoretycznie ma wszystko, co powinno mnie zainteresować: bardzo ciekawe czasy historyczne, nietuzinkowe postacie i fascynującą historię ich życia. A mimo to czasu spędzonego z „Królową…” nie mogę zaliczyć do udanego. Pierwsza rzecz, to strasznie ciężki styl pisania autorki. Nie wiem dlaczego, ponieważ opisy są w miarę zrównoważone z dialogami, nie ma zbyt wielu dłużyzn, jednak czytanie szło mi jak po gruzie. Poprzednią książkę pani Czarneckiej „Signora Fiorella kapeluszniczka królowej Bony” czytało mi się równie ciężko, nużąco i źle. Nie dokończyłam jej. Przy „Królowej…” , mimo że ma ponad 700 stron uparłam się. Nie wiem w czym tkwi moja trudność w wydobyciu lekkości z książek tej autorki.  Jej historie po prostu mnie nie porywają.

   W powieści ważną rolę odgrywa erotyzm. Nawet więcej, on się dosłownie wylewa z jej kart. W moim odczuciu autorka grubo przesadziła. Czasy renesansu były dość frywolne, przyznaję. Po ascetycznym średniowieczu ludzie zachłysnęli się swobodą, jaką dała im nowa koncepcja życia. „Człowiek na pierwszym miejscu”, czyż to nie najlepsze hasło do usprawiedliwienia rozpasania seksualnego? Mimo to, w książce nie powinno to być tak nachalnie ukazane. Czytając, miałam wrażenie, że bohaterowie to stado nimfomanów, począwszy od karłów, poprzez medyków, dworzan, a skończywszy na królu i królowej. Moje zniecierpliwienie potęgował również sposób, w jaki owa seksualność została opisana. Teksty typu „widziała pożądanie w jego oczach”, czy spojrzał na „usta pragnące pocałunków” przywodziły mi na myśl kiepskie harlequiny, które można nabyć na stacjach PKP. Początek książki, scena w której Barbara oddaje się zapomnieniu w ramionach kochanka jest zabiegiem dość ryzykownym. Niby seks się sprzedaje, ale taki początek podzieli czytelników na dwie grupy: tych, których zachęci w nadziei na jeszcze smaczniejsze kąski, i tych którzy takiej powieści nie potraktują poważnie i odłożą ją automatycznie na bok. Gdybym się nie uparła, że to przeczytam, to znalazłabym się niewątpliwie w tej drugiej grupie. Za plus pani Czarneckiej można przypisać to, że nie zagalopowała się w zbyt dosadnym opisywaniu stosunków cielesnych.

   Kolejna rzecz, to romans Barbary i Augusta, który miał być osią całej fabuły. I faktycznie był, jeśli spojrzeć na dworskie rozmowy i intrygi. Odniosłam jednak wrażenie, że miłość króla i Litwinki posłużyła jedynie temu, żeby dworzanie sobie poplotkowali. Chyba nie o to chodziło. W przedstawieniu uczuć głównych bohaterów nie było żadnej głębi. Wiemy, że pociągali się fizycznie, to było wielokrotnie podkreślone. Czekałam jednak na rozwój tego uczucia. Czekałam, czekałam i się nie doczekałam. Przez całą książkę jest bodajże cztery dialogi między Radziwiłłówną, a królem. Dialogi? Raczej krótka wymiana zdań i to frazesów w stylu : „dla ciebie jestem gotów zrzec się korony” (nie przytaczam tutaj dosłownych cytatów, jedynie ogólny ich wydźwięk). Nie ma ani jednej głębszej rozmowy, która pominęłaby temat pożądania i byłych kochanków. Wrażenie było takie, jakby nie mieli o czym ze sobą rozmawiać.

   Postaci królowej nie dałam rady polubić. Była niczym trojańska Helena. Pożądali jej niemal wszyscy, co dla mnie było dość komiczne. Źródła mówią, że była piękna, nawet jej wrogowie temu nie zaprzeczali. Jednak droga od zachwytu do pożądania seksualnego jest usłana jeszcze wieloma innymi uczuciami (uwielbieniem, podziwem, miłością platoniczną, zazdrością, wreszcie zwykłą przyjemnością z patrzenia na urodziwego człowieka). Skąd u pisarki pomysł, że mężczyźni odczuwają tylko fizyczne pożądanie na widok ładnej buzi?
   Barbara chciała być wolna, buntowała się wobec tego, że jest jedynie marionetką w rękach swojej rodziny. Chwalebne, godne podziwu pragnienie, zważywszy na czasy w jakich żyła. Jednak zaraz potem spadamy na ziemię. Bo do czego pragnienie wolności według Barbary się sprowadzało? Do swobodnego wybierania mężczyzn na każdą kolejną noc. Do własnego rozporządzania własnym ciałem. Pewnie każda kobieta w tamtych czasach miała takie pragnienia, ale nie wydaje mi się, żeby były one osią walki o swobodę. Wolność niesie o wiele więcej korzyści, niż tylko wybór przygodnego kochanka. Nie wiele się w sumie o Barbarze dowiadujemy. Większość powieści to rozmowy i uczucia dworzan, rodziny królewskiej kochanki, czy królowej Bony. Sama Barbara snuje się gdzieś tam w tle i tylko od czasu do czasu autorka informuje nas, że kobieta tęskni za dotykiem Augusta, czuje się samotna, czy odtrącona przez otoczenie. Synowa Bony była postacią niewątpliwie tragiczną, niejednoznaczną. Sądzę, że można było bardziej zagłębić się w jej psychikę, zamiast opowiadać nam historie kto kogo pożąda na wawelskim dworze.

   Raziło mnie też poprowadzenie fabuły w ten sposób, że jeśli kilka rozdziałów poświęcone było innej osobie (królowa Bona, królowa Elżbieta) to reszta najważniejszych postaci, w szczególności Barbara, zostawały pominięte i właściwie nie wiemy, co się z nimi w tym czasie działo. Znów mamy tylko szepty dworzan w komnatach i czyhanie w antykamerach na najświeższe nowiny. 

   Dworzanie. Autorka poświęciła im najwięcej miejsca. Praktycznie wszystkiego dowiadujemy się z ust sług i rodziny królewskich kochanków. Jednak wśród tej całej gromadki nie ma ani jednej charakterystycznej postaci, która przykułaby uwagę i na którą czekałoby się z każdą przekartkowaną stronicą. Mężczyźni w większości to piękne efeby, a kobiety eteryczne nimfetki. Owszem, królowa miała prawo otaczać się urodziwymi ludźmi, ale w większości musiały to być osoby z możnych rodów, gdzie piękny wygląd nie był regułą. Owszem, występują tutaj mniej urodziwe, ciekawsze postacie (Katarzyna – intrygująca epizodyczna postać), ale pojawiają się na krótką chwilę. Podobały mi się wątki karlic królowej Bony i Barbary oraz krótka historia w/w Katarzyny. Wśród dworzan wielu było wiary protestanckiej, co zostało moim zdaniem za późno powiedziane. W owych czasach religia Kalwina odgrywała dość istotną rolę. Autorka podkreśliła, że król sprzyjał innowiercom, ale nie powiedziała, kto z ważnych postaci jest wyznawcą kalwinizmu. Nie było to potrzebne, nie wzbogacało fabuły? Moim zdaniem wzbogaciłoby, a przynajmniej pomogło zachować płynność historii. Król, żeby koronować Barbarę przyjął edykt sprzyjający katolikom. Wtedy z zaskoczeniem dowiadujemy się, że główne nadworne postacie są kalwinistami, jak na przykład Kieżgajło, czy Tarło. Moja pierwsza reakcja: a to oni są protestantami? O, popatrz!

   Cała historia Barbary i Augusta toczyła się w ciągu prawie ośmiu lat. Niestety nie odczułam w powieści tego czasu. Wszystko opisane jest tak, jakby kochankowie byli ze sobą dwa, trzy lata. Wprawdzie gdzieniegdzie jest wspomniane, że mijały miesiące, ale to zauważa się mimochodem. Gdyby autorka wspomniała o wydarzeniach historycznych, które działy się w tamtym czasie, to powieść nabrałaby większego tempa i rozmachu.

   "Królowa..." ma 700 stron, a cała historia opowiedziana jest w bardzo kameralny sposób. Przez cały czas siedzimy w antykamerze, albo w komnatach królowej, obok naprawdę istotnych wydarzeń. Król walczył o Barbarę, były sejmy, zjazdy. Nie wiemy, co tam się działo. Opis koronacji, wydarzenia, o które kłócono się przez pół książki pozbawiony był szczegółów, opisu całej pompy, z którą niewątpliwie go przygotowano. Być może takie było zamierzenie pani Czarneckiej, żeby pokazać to z innej strony, ze swego rodzaju „backstage’u”. Nie wiem.


   Książka mnie nie porwała, jednak czytałam dużo gorsze. Pewne rzeczy mnie zainteresowały. Wątek królowej Elżbiety był ciekawy. Szczerze jej współczułam. Królowa Bona również wypadła przekonywującoNa uznanie zasługuje też ciężka praca Renaty Czarneckiej. Zapełnić ponad 700 stron drukiem, to nie taka prosta sprawa. Być może nie zrozumiałam tej powieści, może coś mi umknęło. Jakieś ogólne, nieznane mi założenie autorki, pomysł na wybrany temat. Wielu czytelnikom książki pani Czarneckiej szczerze się podobają. Ja spasowałam, jednak jeśli ktoś będzie miał możliwość przeczytać coś tej autorki, to zachęcam. A nóż się spodoba, tak jak innym?



Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...