wtorek, 17 grudnia 2013

"Dickens! Dickens na ekranie, drogie panie!"

   
    Dziś poplotkujemy sobie o kinematografii tworzonej na podstawie powieści Charles’a  Dickens'a. Zanim jednak do tego przejdziemy, to chciałabym przedstawić owego XIX-wiecznego dżentelmena.

   Oto i Mr. Dickens:

                                         Biedny Charles po ataku fanek...

    Skoro już znamy bohatera całego dzisiejszego zamieszania, to możemy przystąpić do meritum. Kino biorące sobie za bazę twórczość Charles’a Dickensa jest równie charakterystyczne, jak to opierające się na książkach Jane Austen. Obie serie filmów łączy niepowtarzalny klimat, charakterystyczne społeczno - mieszczańskie tło i wyraziści, czasem aż przerysowani bohaterowie. Nic dziwnego zatem, że prawie równolegle z narodzinami kina, zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu obrazy opierające się na  XIX- wiecznej prozie tego znakomitego, brytyjskiego pisarza. 

   Większość dickensowskich filmów łączą pewne wspólne cechy. Najbardziej wyraźne z nich, to:

- podział na czarnych i białych bohaterów  –  tutaj nie ma wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Główni bohaterowie są kryształowo szlachetni i dobrotliwi, czasem wręcz do przesady graniczącej ze ślepą naiwnością. Zazwyczaj wyjątkowo ciężko doświadczeni przez los, są jak skała. Nic nie jest wstanie zmienić ich niezłomnego charakteru i stłumić słusznego dążenia do czynienia dobra. Czasami bohater pozytywny błądzi ( np. Pip z "Wielkich nadziei"), jednak w ostatecznym rachunku powraca na drogę dobra. Nie można też pominąć najsmaczniejszego kąska, jakim są niesamowicie wyraziści, często groteskowi bohaterowie drugoplanowi. Niejednokrotnie są oni uosobieniem poszczególnych ludzkich cech. I przez to są często ciekawsi nawet od głównych postaci.

Przykład szlachetnej do bólu postaci:



                                 Mała Dorrit w typowej dla siebie scenerii...                   
      Z kolei bohaterowie negatywni są zepsuci do szpiku kości, nikczemni  i większość swego życia spędzają na knuciu podłości.

Przykład dickensowskiego niegodziwca:

                                       Uriah Heep i jego gusta kulinarne…

   Powieści Dickensa pod tym względem wydają się czerpać z niezmierzonej skarbnicy inspiracji jakimi są legendy, baśnie i bajki. W tych magicznych opowieściach zły jest ZŁY, a dobry jest DOBRY. I nie sposób się pomylić. Mogę nawet wysnuć wniosek, że popularność tego pisarza poniekąd wypływa z tego, że jego książki  niczym baśnie dla dorosłych. Przygody, perypetie i trudności, z którymi musi zmierzyć się pozytywny bohater, sromotna klęska postaci negatywnych i triumf dobra. Czy znacie coś, co czyta się lepiej?

gotycki klimat, tajemnicze sprawy, w które wikłają się bohaterowie, sekrety rodzinne - na tle stylu życia różnych warstw społecznych i realizmu, który momentami zahacza nawet o naturalizm, autor wplata wątki charakterystyczne dla epoki romantycznej. Silnie zaakcentowane jest to w wielu filmach. Przykładowo: dom pani Clennam z serialu BBC "Mała Dorrit" (2008), to czystej wody nawiedzony dom – przynajmniej z wyglądu.  Z kolei postać panny Havisham "Wielkie Nadzieje" (2008), mrozi krew w żyłach.

                                    Panna Havisham - czyż ona nie jest 
                              w pewien tragiczny sposób przerażająca?


zaangażowanie społeczne - twórczość Dickensa to również ukazanie i napiętnowanie niesprawiedliwości społecznej, ucisku słabych i bezbronnych. Nikt tak jak on nie ukazywał wszechobecnej biedy, wadliwego systemu wykorzystującego do niewolniczej pracy dzieci i starców. W swoich utworach zawsze stawał po stronie uciskanych, często kończąc powieści zakończeniami, które niosły nadzieję i w których dokonywała się tak rzadka w realnym świecie, sprawiedliwość.

- morał - są to książki, które śmiało można czytać, lub dawać do przeczytania młodszym. One wychowują, klarownie pokazują, co jest dobre, co złe i jak należy reagować w obliczu przeciwności życiowych.

   Za chwilę przedstawię kilka obejrzanych adaptacji. Mogą jednak pojawić się pewne spojlery, dlatego, jeśli ktoś nie chce znać zakończenia, bądź rozwinięcia lektury, to zapraszam do ostatniego akapitu.





David Copperfield (1999), reż. Simon Curtis 



   Historia Davida Copperfielda - to opowieść o osieroconym we wczesnym dzieciństwie chłopcu. David jest pogrobowcem, czyli dzieckiem urodzonym już po śmierci rodzica. Matka Davida wyszła ponownie za mąż. Ojczym okazał się tyranem i despotą, który wysłał małego chłopca początkowo do szkoły, a później już do ciężkiej pracy w mieście. Żyjący w skrajnej biedzie dzieciak, postanowił uciec do swojej nigdy nie widzianej ciotecznej babki Betsy Trotwood…


   Film ma dwie części, obrazujące oddzielnie dzieciństwo i dorosłość Davida Copperfielda. Ja jednak chciałabym skupić się na części pierwszej. Jak ja wraz z moją mamą na tej części pierwszej płakałam! Mały David umorusany smołą, żebrzący na ulicy, wędrujący resztkami sił do tej babci. Serce się krajało! 

                                 Harry! Harry! Wyciągnij różdżkę
                        i zamień tych bydlaków w gacki wielkouchy!


   Małego Davida zagrał znany wszystkim Daniel Radcliffe, czyli sam Harry Potter. Swoją drogą, ten biedny Potter to miał naprawdę przechlapane: jak nie czyhał na niego zły czarnoksiężnik bez twarzy i z wężem w roli domowego zwierzątka, to był poniewierany przez złego tatuśka, ciotkę klotkę i nauczyciela-sadystę. Zresztą, w Hoghwarcie muszą szczególnie lubić tę powieść, bo wystąpić w jej ekranizacji zgodził się nie tylko Harry, ale też pani Hoock, profesor McGonagall i Dolores Umbridge. Ci z"Władcy Pierścieni" chyba poczuli się pominięci, i do obsady wcisnęli też Gandalfa. Cóż za honor!

   „David Copperfield” jest filmem, dzięki któremu przeżyłam bardzo intensywne emocje jako widz. Radcliffe, jak na tak małego aktora zagrał bardzo sugestywnie, cała plejada znakomitych brytyjskich aktorów też zrobiła swoje. Część druga podobała mi się już jednak mniej. Ciarán McMenamin w roli dorosłego Copperfielda nie pasował mi wizualnie. Miałam dyskomfort oglądając go na ekranie. 
   Jeśli będziecie mieli okazję, to zobaczcie również i inne filmowe wersje tej powieści. A jest ich całkiem sporo. Miniserial z 2000 roku,  starsza adaptacja z 1974 roku, czy nawet włoska z 2009 (choć do tej podchodzę sceptycznie - moim zdaniem Włosi zupełnie nie czują klimatu angielskich powieści. Przykładem może być choćby zmasakrowana ekranizacja Wichrowych Wzgórz).



Nicholas Nickleby (2002), reż. Douglas McGrath



   Nicholas Nickleby, to młody, szlachetny człowiek, który po śmierci ojca (co z tymi ojcami, że oni tak wymierają hurtem?), jest zmuszony zawalczyć o byt dla siebie, matki i siostry. W tym celu - pełen dobrych chęci i wiary w przyszłość -  wyrusza do Londynu, do stryja. Stryj zapewnia mu posadę nauczyciela, jednak nic nie jest takie, jak początkowo się wydaje...

   Kolejna bardzo dobra adaptacja! I znów plejada gwiazd, które - jak widać - lubią od czasu do czasu dla odmiany pokazać się w klasycznych, a nie kontrowersyjnych produkcjach. Film jest bardzo dobrze zrobiony, na uwagę zasługują kostiumy (elegancki czarny surdut głównego bohatera - cudo!). Nicholas'a zagrał nieznany mi wcześniej Charlie Hunnam. Wypadł bardzo wiarygodnie w roli dobrego młodzieńca o kryształowej duszy i gołębim sercu. No, i całkiem przystojny z niego mężczyzna, a to - nie oszukujmy się - również ma znaczenie.

               Młody Nickleby - spójrzcie, czyż nie jest uroczym misiaczkiem?

   Ukochaną naszego Misiaczka zagrała młodziutka jeszcze wtedy Anne Hathaway. Niektórzy zarzucają jej słabą grę aktorską. Mi nie przeszkadzała ani jej gra, ani ona sama, choćby dlatego, że jej rola nie była jakoś wyjątkowo rozbudowana i w sumie sama aktorka niewiele mogła z niej wycisnąć. W pannę Nickleby wcieliła się z kolei Romola Garai, która wg mnie prowadzi cichą wojnę z Keirą Knightley o tytuł "królowej filmów kostiumowych z Wysp Brytyjskich". Rola jednak jest tak samo mało wymagająca, jak i rola Hathaway. Ale cieszą oczy dziewczynki, cieszą. Swoją eterycznością, kobiecością i bezbronnością są wstanie wydobyć z panów westchnienie: gdzie takie kobiety się podziały? Współczesne, ufeministycznione panie mogą za to być poirytowane ich nieporadnością. To również jest ciekawy rys tych filmów. Nic się tak nie zmieniło od dawnych czasów, jak właśnie kobieta. Należy też wspomnieć o małej roli Jamie'go Bell'a, tytułowego odtwórcy w słynnym filmie "Billy Elliot".
   Nicholas Nickleby jest kinem rodzinnym, umoralniającym w tym dobrym znaczeniu. Ciepłym, i takim, w którym doskonale zachowano ducha epoki wiktoriańskiej. Mamy tutaj trudności, mężne ich przezwyciężenie i radosny finał. Taki, jakie ja - akurat w tego typu filmach - lubię najbardziej, czyli...

...ślub!




Wielkie Nadzieje (2011), reż. Brian Kirk



   Historia chłopca o dość nonszalanckim imieniu Pip Pirrip. Wychowywany przez siostrę żyje biednym, spokojnym życiem, kształcąc się pod okiem szwagra na wioskowego kowala. Jego egzystencję odmieniają dwa brzemienne w skutki wydarzenia. Pierwsze, to udzielenie pomocy zbiegłemu więźniowi, a drugie, to poznanie zgorzkniałej panny Havisham i jej podopiecznej Estellii. Niespodziewane pieniądze, jakie Pipp otrzymuje, rozbudzają w nim wielkie nadzieje na odmianę losu (sam tytuł może być interpretowany różnorako, co uwielbiam). Chłopiec wyjeżdża do miasta, gdzie dorastając, powoli zapomina i wyrzeka się dawnego życia oraz rodziny, która go wychowała. Czy Pipp całkiem zagubi swoją tożsamość? Kto okaże się szczodrym darczyńcą? Czy Pip, zakochany w Estelli zdobędzie jej serce?

   "Wielkie nadzieje" to historia z elementami tej gotyckiej, romantycznej grozy, o której pisałam wcześniej. Cały niepokój sieje tutaj panna Havisham. Skrzywdzona przez mężczyznę, porzucona w dniu ślubu, nigdy po tej tragedii się nie otrząsnęła. Jej dom, to domostwo martwych wspomnień i opustoszałych pokoi. Wychowuje swoją podopieczną, by teraz ona krzywdziła mężczyzn. Pierwszą ofiarą tej nienawiści staje się biedny, niczego nieświadomy Pip. Panna Havisham w wykonaniu znanej nam z kultowego "Archiwum X" Gillian Anderson naprawdę budzi lęk i fascynację zarazem. A ostatnia scena z jej udziałem to już w ogóle majstersztyk (mniejsza o to, że nie jest zgodny z powieściowym oryginałem). Zawiedli natomiast młodzi aktorzy. Pip odtwarzany przez Douglas'a Booth'a jest zbyt wymuskany, gładki. To nie jest chłopiec, który pół swego życia spędził w rodzinie biednego kowala. Ogólnie nie przepadam za tym aktorem i z prawdziwym bólem serca przyjęłam do wiadomości, że zagra on Romea w najnowszej wersji "Romea i Julii". Estella, w roli której wystąpiła Vanessa Kirby, zraziła mnie swoją bezbarwnością. Te drobne ubytki nadrabiają za to przepiękne zdjęcia, kostiumy i klimat filmu. Z wielką ciekawością śledziłam losy nie tylko Pipa, ale i postaci pobocznych, które również miały swoje odrębne wątki ( na przykład Herbert Pocket, czy Klara). No i zakończenie mnie usatysfakcjonowało! Wszystko zaskoczyło na właściwe miejsce. Ach, ten Dickens! Na nim to zawsze można polegać! Znów mamy to, co  lubimy najbardziej, czyli...

...ślub!



   Na uwagę zasługują - jak zawsze - i inne ekranizacje. Przykładowo najnowsza, świeżynka z 2012 roku z samym Ralph'em Fiennese'em ( co ciekawe, aktor ten wyreżyserował film na podstawie bigorafii Dickensa i zagrał w nim główną rolę). Bardzo ciekawa jest również współczesna wersja "Wielkich nadziei" z Ethanem Hawkiem, Robertem De Niro, Gwyneth Paltrow oraz fenomenalną śp. Anne Brancroft.

Mała Dorrit, reż. Andrew Davies



  Historia Amy Dorrit, ubogiej szwaczki o złotym sercu, zamieszkującej wraz z ojcem więzienie dla dłużników. Spotkanie Arthura Clennam'a, próbującego rozwikłać tajemniczą, rodzinną zagadkę stanie się dla niej i jej bliskich początkiem wielkich zmian...

   Kolejna, po "Wielkich nadziejach" tajemnicza historia rodem z epoki romantyzmu! Kilkuodcinkowy (nie pomnę już, ilu) serial wyprodukowany przez BBC z Claire Foy i Mathew Macfadyen'em w rolach głównych.
   Oglądałam całą produkcję z zainteresowaniem gnana ciekawością o co właściwie chodzi, ponieważ aż do ostatniego odcinka rozwiązanie fabuły nie zostało zdradzone. Historia poprowadzona jest ciekawie i z gracją właściwą tej stacji. W pewnych momentach jednak kuleje. 
   Mamy ponury dom pani Clennam, godny najlepszych gotyckich ekranizacji, tajemnicę, której owa kobieta namiętnie strzeże i jej poczciwego syna próbującego od jednej biednej nitki dojść do kłębka. Mamy tutaj bardzo wyraźny podział na złych i dobrych. Główni bohaterowie to chodzące cnoty. Grana przez Foy, Amy jest dobrą, troszczącą się o wszystkich, lojalną istotą. Sama aktorka ze swoją delikatną, bardzo dziewczęcą urodą bardzo do tej roli pasowała. Ciekawy zabieg - ubierano ją zawsze w fioletowe suknie. Nawet na ślub! Lata 30 - te XIX wieku, nie są ulubionym okresem dla filmowców. Dlatego nie często możemy zobaczyć na ekranie, jak wtedy nosiły się kobiety. Opowieści Dickensa dzieją się w większości w tym właśnie okresie. Możemy zatem poobserwować, jakie stroje były modne w czasach dzieci naszych ulubionych bohaterów by Jane Austen. Cóż, mała rzecz, a cieszy :) . 
   Z kolei Arthur Clennam grany przez (całkiem przystojnego w "Dumie i uprzedzeniu") MacFadyen'a nie spełnił moich oczekiwań. Owszem, zagrał dobrze. Jednak sama rola nie wymagała od niego zbyt wiele. Bo cóż trudnego w zagraniu uczciwego, solidnego, szlachetnego mężczyzny? Nawet mam wrażenie, że aktor fizycznie się do niej przygotował. Zamiast amanta na miarę pana Darcy'ego, mamy pulchnego, podgolonego mieszczanina.  Nie mówię, że to źle, jednak moje kobiece serce doznało pewnego rozczarowania. Obok tej dwójki, mamy też bardzo ciekawe - jak zwykle u Dickensa - grono postaci drugoplanowych. Panią Clennam, twardą, srogą kobietę, która całe życie walczyła o ukrycie niechlubnej przeszłości rodziny. Jej zaufanego sługę Flintwinch'a, mordercę Rigauda, który całkiem przypadkowo - gnany chęcią wyłudzenia pieniędzy - wplątuje się w sam środek intrygi. Mamy zakochanego nieszczęśliwie w Amy skromnego, trochę bujającego w obłokach Chivery'ego i komiczną adoratorkę Arthura pannę Finching, nieszczęśliwego w rodzinie bankiera Merdle'a, czy niepełnosprawną Maggie.
   Źle, w sposób dla mnie niezrozumiały i tak jakby doklejony na siłę poprowadzony jest wątek demonicznej Harriet i czarnoskórej Tattycoram. Być może spowodowane jest to nagromadzeniem różnych historii i dużą ilością postaci. Oprócz wątku miłosnego, jest tutaj bowiem wątek oszustw giełdowych, wątek feminizmu, poruszony został również motyw zamknięcia, długoletniej izolacji, po której powrót do normalnego życia czasami staje się zwyczajnie niemożliwy.
   Serial jest ciekawy. Może nie porywający, jednak przyjemnie się go ogląda. Stroje są dopracowane, realia oddane, a i duch Dickens 'a się nad tym wszystkim unosi. I choć zakończenie nie dla wszystkich bohaterów kończy się szczęśliwie, to dla nas, trzymających kciuki za dobro, jak najbardziej. Dlaczego? Bo znów mamy...

...ślub!

                               Fioletowa suknia ślubna...cóż za awangarda!



   Dickens w swoich powieściach potrafił wzruszyć czytelnika, seriale BBC i filmy na jego podstawie również.  A najfajniejsze jest to, że zawsze można na koniec spodziewać się, że wyskoczy nam banan na twarzy. Bo wszystko kończy się tak, jak powinno się kończyć też w realnym życiu. Ślubami, uśmiechami, szczęściem! Triumfem dobra i sprawiedliwości. Dickens na powrót wtłacza w nas wiarę, że za każde nasze cierpienie prędzej, czy później zostaniemy nagrodzeni.


wtorek, 30 lipca 2013

„Królowa w kolorze karminu” – królowa po macoszemu.


Renata Czarnecka, "Królowa w kolorze karminu".




"Wzruszająca historia opowiadająca o romansie i małżeństwie Barbary Radziwiłłówny i Zygmunta Augusta. Spotkanie tych dwojga ludzi zmieniło nie tylko ich życie, ale także bieg historii.
Urzekająca opowieść w ciekawy sposób ukazuje również kulisy wielkiej polityki, gdzie Radziwiłłowie skrzętnie wykorzystywali związek siostry z królem, by zaspokajać partykularne interesy rodu. A wszystko zostało przedstawione na tle barwnego życia dworskiego, gdzie roiło się od intryg i zdrad."

   To by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalny opis powieści. Teraz ja napiszę, dlaczego właściwie ta książka mi się nie podobała.

   Teoretycznie ma wszystko, co powinno mnie zainteresować: bardzo ciekawe czasy historyczne, nietuzinkowe postacie i fascynującą historię ich życia. A mimo to czasu spędzonego z „Królową…” nie mogę zaliczyć do udanego. Pierwsza rzecz, to strasznie ciężki styl pisania autorki. Nie wiem dlaczego, ponieważ opisy są w miarę zrównoważone z dialogami, nie ma zbyt wielu dłużyzn, jednak czytanie szło mi jak po gruzie. Poprzednią książkę pani Czarneckiej „Signora Fiorella kapeluszniczka królowej Bony” czytało mi się równie ciężko, nużąco i źle. Nie dokończyłam jej. Przy „Królowej…” , mimo że ma ponad 700 stron uparłam się. Nie wiem w czym tkwi moja trudność w wydobyciu lekkości z książek tej autorki.  Jej historie po prostu mnie nie porywają.

   W powieści ważną rolę odgrywa erotyzm. Nawet więcej, on się dosłownie wylewa z jej kart. W moim odczuciu autorka grubo przesadziła. Czasy renesansu były dość frywolne, przyznaję. Po ascetycznym średniowieczu ludzie zachłysnęli się swobodą, jaką dała im nowa koncepcja życia. „Człowiek na pierwszym miejscu”, czyż to nie najlepsze hasło do usprawiedliwienia rozpasania seksualnego? Mimo to, w książce nie powinno to być tak nachalnie ukazane. Czytając, miałam wrażenie, że bohaterowie to stado nimfomanów, począwszy od karłów, poprzez medyków, dworzan, a skończywszy na królu i królowej. Moje zniecierpliwienie potęgował również sposób, w jaki owa seksualność została opisana. Teksty typu „widziała pożądanie w jego oczach”, czy spojrzał na „usta pragnące pocałunków” przywodziły mi na myśl kiepskie harlequiny, które można nabyć na stacjach PKP. Początek książki, scena w której Barbara oddaje się zapomnieniu w ramionach kochanka jest zabiegiem dość ryzykownym. Niby seks się sprzedaje, ale taki początek podzieli czytelników na dwie grupy: tych, których zachęci w nadziei na jeszcze smaczniejsze kąski, i tych którzy takiej powieści nie potraktują poważnie i odłożą ją automatycznie na bok. Gdybym się nie uparła, że to przeczytam, to znalazłabym się niewątpliwie w tej drugiej grupie. Za plus pani Czarneckiej można przypisać to, że nie zagalopowała się w zbyt dosadnym opisywaniu stosunków cielesnych.

   Kolejna rzecz, to romans Barbary i Augusta, który miał być osią całej fabuły. I faktycznie był, jeśli spojrzeć na dworskie rozmowy i intrygi. Odniosłam jednak wrażenie, że miłość króla i Litwinki posłużyła jedynie temu, żeby dworzanie sobie poplotkowali. Chyba nie o to chodziło. W przedstawieniu uczuć głównych bohaterów nie było żadnej głębi. Wiemy, że pociągali się fizycznie, to było wielokrotnie podkreślone. Czekałam jednak na rozwój tego uczucia. Czekałam, czekałam i się nie doczekałam. Przez całą książkę jest bodajże cztery dialogi między Radziwiłłówną, a królem. Dialogi? Raczej krótka wymiana zdań i to frazesów w stylu : „dla ciebie jestem gotów zrzec się korony” (nie przytaczam tutaj dosłownych cytatów, jedynie ogólny ich wydźwięk). Nie ma ani jednej głębszej rozmowy, która pominęłaby temat pożądania i byłych kochanków. Wrażenie było takie, jakby nie mieli o czym ze sobą rozmawiać.

   Postaci królowej nie dałam rady polubić. Była niczym trojańska Helena. Pożądali jej niemal wszyscy, co dla mnie było dość komiczne. Źródła mówią, że była piękna, nawet jej wrogowie temu nie zaprzeczali. Jednak droga od zachwytu do pożądania seksualnego jest usłana jeszcze wieloma innymi uczuciami (uwielbieniem, podziwem, miłością platoniczną, zazdrością, wreszcie zwykłą przyjemnością z patrzenia na urodziwego człowieka). Skąd u pisarki pomysł, że mężczyźni odczuwają tylko fizyczne pożądanie na widok ładnej buzi?
   Barbara chciała być wolna, buntowała się wobec tego, że jest jedynie marionetką w rękach swojej rodziny. Chwalebne, godne podziwu pragnienie, zważywszy na czasy w jakich żyła. Jednak zaraz potem spadamy na ziemię. Bo do czego pragnienie wolności według Barbary się sprowadzało? Do swobodnego wybierania mężczyzn na każdą kolejną noc. Do własnego rozporządzania własnym ciałem. Pewnie każda kobieta w tamtych czasach miała takie pragnienia, ale nie wydaje mi się, żeby były one osią walki o swobodę. Wolność niesie o wiele więcej korzyści, niż tylko wybór przygodnego kochanka. Nie wiele się w sumie o Barbarze dowiadujemy. Większość powieści to rozmowy i uczucia dworzan, rodziny królewskiej kochanki, czy królowej Bony. Sama Barbara snuje się gdzieś tam w tle i tylko od czasu do czasu autorka informuje nas, że kobieta tęskni za dotykiem Augusta, czuje się samotna, czy odtrącona przez otoczenie. Synowa Bony była postacią niewątpliwie tragiczną, niejednoznaczną. Sądzę, że można było bardziej zagłębić się w jej psychikę, zamiast opowiadać nam historie kto kogo pożąda na wawelskim dworze.

   Raziło mnie też poprowadzenie fabuły w ten sposób, że jeśli kilka rozdziałów poświęcone było innej osobie (królowa Bona, królowa Elżbieta) to reszta najważniejszych postaci, w szczególności Barbara, zostawały pominięte i właściwie nie wiemy, co się z nimi w tym czasie działo. Znów mamy tylko szepty dworzan w komnatach i czyhanie w antykamerach na najświeższe nowiny. 

   Dworzanie. Autorka poświęciła im najwięcej miejsca. Praktycznie wszystkiego dowiadujemy się z ust sług i rodziny królewskich kochanków. Jednak wśród tej całej gromadki nie ma ani jednej charakterystycznej postaci, która przykułaby uwagę i na którą czekałoby się z każdą przekartkowaną stronicą. Mężczyźni w większości to piękne efeby, a kobiety eteryczne nimfetki. Owszem, królowa miała prawo otaczać się urodziwymi ludźmi, ale w większości musiały to być osoby z możnych rodów, gdzie piękny wygląd nie był regułą. Owszem, występują tutaj mniej urodziwe, ciekawsze postacie (Katarzyna – intrygująca epizodyczna postać), ale pojawiają się na krótką chwilę. Podobały mi się wątki karlic królowej Bony i Barbary oraz krótka historia w/w Katarzyny. Wśród dworzan wielu było wiary protestanckiej, co zostało moim zdaniem za późno powiedziane. W owych czasach religia Kalwina odgrywała dość istotną rolę. Autorka podkreśliła, że król sprzyjał innowiercom, ale nie powiedziała, kto z ważnych postaci jest wyznawcą kalwinizmu. Nie było to potrzebne, nie wzbogacało fabuły? Moim zdaniem wzbogaciłoby, a przynajmniej pomogło zachować płynność historii. Król, żeby koronować Barbarę przyjął edykt sprzyjający katolikom. Wtedy z zaskoczeniem dowiadujemy się, że główne nadworne postacie są kalwinistami, jak na przykład Kieżgajło, czy Tarło. Moja pierwsza reakcja: a to oni są protestantami? O, popatrz!

   Cała historia Barbary i Augusta toczyła się w ciągu prawie ośmiu lat. Niestety nie odczułam w powieści tego czasu. Wszystko opisane jest tak, jakby kochankowie byli ze sobą dwa, trzy lata. Wprawdzie gdzieniegdzie jest wspomniane, że mijały miesiące, ale to zauważa się mimochodem. Gdyby autorka wspomniała o wydarzeniach historycznych, które działy się w tamtym czasie, to powieść nabrałaby większego tempa i rozmachu.

   "Królowa..." ma 700 stron, a cała historia opowiedziana jest w bardzo kameralny sposób. Przez cały czas siedzimy w antykamerze, albo w komnatach królowej, obok naprawdę istotnych wydarzeń. Król walczył o Barbarę, były sejmy, zjazdy. Nie wiemy, co tam się działo. Opis koronacji, wydarzenia, o które kłócono się przez pół książki pozbawiony był szczegółów, opisu całej pompy, z którą niewątpliwie go przygotowano. Być może takie było zamierzenie pani Czarneckiej, żeby pokazać to z innej strony, ze swego rodzaju „backstage’u”. Nie wiem.


   Książka mnie nie porwała, jednak czytałam dużo gorsze. Pewne rzeczy mnie zainteresowały. Wątek królowej Elżbiety był ciekawy. Szczerze jej współczułam. Królowa Bona również wypadła przekonywującoNa uznanie zasługuje też ciężka praca Renaty Czarneckiej. Zapełnić ponad 700 stron drukiem, to nie taka prosta sprawa. Być może nie zrozumiałam tej powieści, może coś mi umknęło. Jakieś ogólne, nieznane mi założenie autorki, pomysł na wybrany temat. Wielu czytelnikom książki pani Czarneckiej szczerze się podobają. Ja spasowałam, jednak jeśli ktoś będzie miał możliwość przeczytać coś tej autorki, to zachęcam. A nóż się spodoba, tak jak innym?



piątek, 17 maja 2013

"Gdybyś to panno Austen widziała…"



   Odkąd pamiętam, zawsze książki, które raczyły wyjść spod pióra Jane Austen niepomiernie mnie nudziły. Sięgnęłam po pozycję tej pisarki pierwszy raz w liceum. Była to „Rozważna i romantyczna”. Jako że w wieku lat szesnastu człowiek marzy o burzliwych i dramatycznych historiach miłosnych, które chwytają tak za serce, że nie chcą puścić przez dobrych kilka miesięcy ( przykładowo: Wichrowe Wzgórza ) nic dziwnego, że proza Austen skutecznie mnie usypiała. Oficjalny język, drętwe (w moim ówczesnym mniemaniu : ) ) dialogi i nudna ciągnąca się nieskończenie fabuła sprawiły, że dygnęłam uprzejmie przed pisarką i jej grzecznie podziękowałam. Oczywiście, teraz jest inaczej. Dygnęłam znów przed panną Jane i ze skruszoną miną przysiadłam obok na krzesełku, żeby posłuchać snutych przez nią historii. Ten post nie będzie jednak dotyczył książek. Dlatego przeskakujemy do kolejnego akapitu.

   W tych burzliwych, nastoletnich czasach proza Austen mnie nie urzekła, zachwyciły mnie natomiast filmy robione na podstawie jej powieści. Bardzo dziwna rzecz.  O ile historie opowiedziane w książkach wydawały mi się statyczne i nudne, o tyle w filmach opowieści te nabierały życia, dramaturgii i dynamiki. Łączył je wspólny, bardzo charakterystyczny  klimat. Kocham kino na podstawie prozy Austen do dziś. Dlatego  bardzo mnie cieszy wysyp tychże ekranizacji ostatnimi czasy.

                                       „Rozważna i romantyczna” 1995r.

   Ach, klasyka klasyki, rzec by się chciało. Pozycja idealna na początek przygody. Pominąwszy to, że książkowe panny Dashwood miały po kilkanaście lat, a nie pod trzydziestkę, jak może wskazywać oglądanie w roli Elinor Emmy Thompson - ekranizacja bardzo dobrze zrobiona. Thompson, jako autorka scenariusza doskonale sobie poradziła. Kate Winslet ze swoją piękną, pełną figurą doskonale wpasowała się w słodki ideał ówczesnych kobiet. Nawet Hugh Grant, który niepomiernie irytuje mnie swoją niewyraźną miną, nie przeszkadzał aż tak bardzo. No, i wspaniały Alan Rickman! Zarejestrowany dowód na taśmie, że ten człowiek, to nie tylko Snape z Harry’ego Potter’a (tak dla młodszych, którzy mogą kojarzyć tylko i wyłącznie z tej serii), ale i doskonały pułkownik Brandon. Cóż za mężczyzna!

                          

             Rozważna Elinor nie pozwoli zginąć romantycznej Mariannie.

   W 2008 roku BBC wyprodukowało również mini serial. Warto rzucić na niego okiem, choćby ze względu na Elinor, która została bardzo dobrze zagrana.

                                                    Perswazje 2007 rok.

   Ten film jest produkcją telewizyjną i może nie być znany szerszemu gronu widzów. Ja mam jednak do niego wielką słabość i jest jednym z moich ulubionych. Fabuła filmu traktuje o tym, jak szkodliwe dla naszego własnego szczęścia może być uleganie radom, co do których nie jesteśmy wcale przekonani. Najbardziej w tym filmie ujęło mnie to, co wielu zniechęciło – niezbyt spektakularna aparycja głównych bohaterów, z naciskiem na bohaterkę. Filmowa Anne w wykonaniu Sally Hawkins wygląda zwyczajnie, niepozornie i mało urodziwie. Nadaje to wielkiego realizmu filmowi, a identyfikacja z bohaterką – jeśli ktoś ma ku czemuś takiemu skłonności – idzie w tempie błyskawicznym. Drugą rzeczą, jaka mnie zachwyciła w tej ekranizacji jest oczywiście kapitan Wentworth. Jejku, co za kapitan! Zdecydowanie w czołówce moich kawalerów made in Jane Austen.
   Minus filmu – bark dbałości o realia. Całowanie się na środku ulicy w Anglii epoki empire? Niepodobna!


      Dumny pan Darcy? Uwodzący pan Willoughby? Uroczy pan Tilney?
             Wszyscy mogą buty czyścić kapitanowi Wentworthowi!

                                                    
                                            „Duma i uprzedzenie” 1995/2005

   Chyba najbardziej znane ekranizacje, chyba najbardziej znanej książki Jane Austen. „Dumy…” nikomu przedstawiać nie trzeba, prawda? W skrócie - historia nieuzasadnionych uprzedzeń panny Bennet i przesadnej dumy pana Darcy’ ego. Ekranizacji było wiele, ja skupię się na dwóch ostatnich: słynnym serialu BBC z równie słynnym Firth’ owskim panem Darcy’m i produkcji z 2005 roku z główną reprezentantką filmów kostiumowych ostatniej dekady – Keirą Knightely.
   Obie realizacje stoją na wysokim poziomie. To, że serial jest wierniejszy niż film jest oczywiste samo z siebie. Więcej taśmy – więcej scen. W mojej subiektywnej ocenie film z 2005 wygrywa na polu dramaturgii rozgrywających się wydarzeń. Może wynika to z tego, że scenarzyści popłynęli na falach wyobraźni i powsadzali do filmu sceny, jakich w książce nie ma i nie powinny się znaleźć ze względu na realia epoki np. wyznanie miłości przez pana Darcy’ego w strugach deszczu, między romantycznymi, klasycznymi kolumienkami, nocne wizyty starszych pań, spacery wczesnym rankiem w rozchełstanej koszuli. Mi prywatnie te porywy natchnienia u realizatorów nie przeszkadzały, ponieważ wzmacniały emocjonalny przekaz (zwłaszcza te rozchełstane koszule :p ) rozgrywających się wydarzeń. Jeśli jednak ktoś zwraca uwagę na zachowanie realizmu, to może się srodze zawieść. Dlatego „Dumę i uprzedzenie” z Keirą polecam oglądać z przymrużeniem oka. Seria z lat dziewięćdziesiątych ma klimat bardziej zbliżony do książek Austen. Jest statyczny, ułożony i wierny oryginałowi literackiemu.

   A teraz panowie Darcy. Darcy Colina Firth’a obrósł imponującą legendą i jest umiejscowiony na półeczce podpisanej „idealny, wręcz wybitny pan Darcy, którego prześcignąć jest rzeczą niemożliwą”. Owszem, ów arystokrata w wykonaniu Colina Firth'a jest fantastyczny, ale czy aż do tego stopnia? Czy znakomite odegranie tej postaci automatycznie dyskredytuje innych aktorów i – co za tym idzie – innych panów Darcy’ch? Według mnie to trochę niesprawiedliwe oceniać wykonania innych aktorów przez pryzmat tego, jak zagrał Firth. Każdy ma inną wrażliwość i ma prawo inaczej okazać „dumę”. Matthew Macfadeyn owszem, zamiast na dumnego, wyglądał bardziej na zasmuconego, ponurego, a w niektórych momentach nawet obrażonego. Ale mimo wszystko nie zasłużył na taką falę krytyki, jaka miała swego czasu miejsce.

   Filmy na postawie Jane Austen są tematem rzeką i można o nich spokojnie napisać obszerny doktorat. Cóż zatem może mój maleńki blog? Nawet liznąć tematu nie za bardzo jest w stanie. Wiem tylko, że niezwykła popularność tych produkcji odzwierciedla nasze małe, nieszkodliwe marzenia i pragnienie przeniesienia się choć na chwilę do świata, gdzie każda panna znajduje w końcu swego wymarzonego kawalera, a każdy kawaler ma możliwość pogalopowania na rączym koniu i bycia rycerzem dla swojej damy. Kto o tym nie marzy?

   Dlatego zachęcam do oglądania tych produkcji! A że czasem nie wpasowują się w realia epoki? Można przymknąć oko, albo…szczerze się pośmiać.












Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...