sobota, 5 stycznia 2013

"Zanim bycie zombie stało się modne…"


   Mamy ostatnio do czynienia z obfitym wysypem filmów z zombies w roli głównej. Popularne stały się historie o ataku zombie, zakochanym zombie i zombie wcinającym mózgi. Zanim jednak popkultura upomniała się o należne im obok wampirów i wilkołaków miejsce, to mieliśmy już do czynienia z innym ich przedstawicielem. Nader rzadkim, ponieważ w wydaniu gotycko-mroczno-romantycznym. Był nim oczywiście "Kurk".
    Seria filmów o mrocznym mścicielu, który wstaje z grobu, żeby pomścić swoje krzywdy to już pozycja kultowa. Kultowa w sensie oczywiście umownym, bo nie każdy gustuje w amerykańskich mordobiciach podlanych metafizycznym sosem. Nie sposób jednak „Krukowi” odmówić  niezwykłej popularności i wciągającego, mrocznego klimatu.

    Ale po kolei. Dawno, dawno temu był sobie James O’Barr , który stworzył "Kruka" na papierze. Cała filmowa seria ma swój komiksowy pierwowzór. Ja osobiście nie miałam przyjemności przekartkować owego popkulturowego dzieła, ale w Internecie można znaleźć rysunki. Na przykład takie:


                                               
                                                               Rysunkowy mściciel.

   W 1994 roku wyprodukowano pierwszy film pełnometrażowy. I jak to zwykle z seriami bywa, ten jest najlepszy.
 
                                                                
                                                                       "The Crow".

   Akcja "Kruka" rozgrywa się w piekielnym Detroit. Miasto jest ciemne, ponure, czerń miesza się z granatem, rozświetlonym łuną pożarów i błyskiem wystrzałów, których w filmie nie brakuje. Głównym bohaterem jest Eric - muzyk, który wstaje z grobu i ubrany w super-extra-mroczne wdzianko sieje zniszczenie wśród morderców swojej narzeczonej i - jakby nie było - siebie samego. Podoba mi się scena, kiedy zombie-mściciel, po przebudzeniu wraca do swojego mieszkania. Bolesne wspomnienia bombardują mu głowę. Eric pragnie zemsty. Maluje więc twarz na biało, z martwych oczu spływają mu czarne łzy. W tle słyszymy The Cure, którego zresztą wokalista swoim image'em bardzo zombie przypominał. Legendarna scena, można by rzec. Szkoda tylko, że nie ma w niej odtwórcy głównej roli, Brandon'a Lee. Nie zdążył nakręcić akurat tych jakże ważnych ujęć. W pokoju na poddaszu jest dubler.  


   Film nie poraża jakąś intrygującą fabułą. Wręcz przeciwnie, jest ona banalnie prosta. Mściciel po kolei zabija wszystkich odpowiedzialnych za śmierć jego ukochanej, by na końcu połączyć się z nią i odnaleźć spokój w wieczności. Prosty schemat. Główny czarny charakter również niczym nie zaskakuje. Od czubka buta, po cebulkę włosa jest idealnym, czystym złem, bez żadnej psychologicznej głębi. A gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to dodano mu czarownicę u boku, a co!
  Brandon Lee wyjątkowo dobrze prezentował się w tej roli. To chyba najbardziej przekonywujący Kruk. I bardzo podobny do komiksowego pierwowzoru.


Eric - najlepszy kurczy mściciel ever. 
                                  
                          
   Myślę, że za legendą tego filmu stoją dwie rzeczy:  tragiczna śmierć odtwórcy głównej roli i mroczny, wręcz gotycki klimat, jakim spowita jest cała historia. To wystarczyło, żeby na fali popularności stworzyć jeszcze kilka kontynuacji. I zarobić niezłe pieniądze.

    Drugi film z serii powstał w 1996 roku. 

                                           
                                                       "The Crow: City of Angels".


   Główną rolę zagrał w nim europejski aktor Vincent Perez. I wypadł w tej roli równie przekonywująco, co Brandon. Ta kontynuacja podoba mi się chyba przez to, że jest w dużej mierze podobna do jedynki. Został w niej zachowany ten specyficzny, senny klimat i można zagłębić się w wykreowany świat bez obawy drastycznych zmian.
  W dwójce mścicielem jest Ashe, który dokonuje zemsty na mordercach swego syna. Ucieszyłam się odmianą: nie ma kobiety! Chyba trochę przed czasem, bo w kolejnej scenie pojawiła się eteryczna Sara. Moim zdaniem jej wątek jest zupełnie zbędny. Kilkudniowa znajomość z nią wystarczyła, by Ashe nie chciał wracać w zaświaty do syna. No, c’mon

        
                   Ashe i owa dzierlatka, która poruszyła jego martwe (sic!) serce.

      Los Angeles przedstawione w filmie sprawia wrażenie sennego, pogrążonego w mglistych zielono-żółtawych oparach miejsca. Skąpa kolorystyka i główny zły (niezapomniany Iggy Pop) ładnie uzupełniają całość. Nie podobało mi się jedynie dosadne okrucieństwo i zbyt wulgarna erotyka.

    Trzeci film „Kruk: Zbawienie” to już inna historia. Seria zaczyna lecieć w dół. 



                                                      "The Crow: Salvation".

   Alex, niesłusznie oskarżony o zabójstwo swojej dziewczyny, ląduje na krześle elektrycznym. Po przeobrażeniu się w mściciela robi krwawą jatkę skorumpowanym stróżom prawa. Eric Mabius jako zombie-mściciel wypadł słabiej niż Lee i Perez. Był bardziej ludzki, emocjonalny, zbyt „żywy”. W  dużej mierze odbierało mu to dramatyzm. Kruk sam w sobie jest postacią komiksową, przerysowaną i w tym jest jego siła. To istota zza grobu, która nie myśli już na sposób ludzki, która już tak nie działa. Kiepska była również charakteryzacja, makijaż i strój Kruka. 

                                 
                                           Alex - najgorszy kruczy mściciel ever.    

   Klimat miasta również mnie nie przekonał. W zadziwiający sposób ulotniła się ta klimatyczna magia. Było zbyt zwyczajne, brudne, jaskrawo oświetlone, hałaśliwe i gwarne. Nie do tego się przyzwyczaiłam.

   Czwarta część „The Crow: Wicked Prayer” moim zdaniem była słaba, ale jednak nieznacznie lepsza od trójki.


                             
                                                        "The Crow: Wicked Prayer".

    Akcja przeniosła się na tereny pustynne, gdzie można było poczuć indiańsko-szamańskie klimaty. Kurkiem stał się Jimmy, były więzień, zamordowany razem ze swoją dziewczyną Lilly (tak, bardziej słodko nie dało się ich nazwać). Czwarty Kruk, jak już wspomniałam, nie trzyma poziomu jedynki i dwójki, ale jest lepszy od trójki. Nie oceniam tutaj aktorstwa, ale ogólną atmosferę filmu, bo to ona w przypadku tej serii gra pierwsze skrzypce.



                                        Jimmy - ostatni jak na razie zombie-mściciel.


   Na bazie niezwykłej popularności kruczej historii  powstał również w 1998 roku serial telewizyjny "The Crow: Stairway to Heaven", swego czasu emitowany w TVP2 bodajże. W rolę mściciela wcielił się tutaj Mark Dacascos, niezapomniany Mani z "Braterstwa wilków". Serial bazował głównie na pierwszej części cyklu.


                     
                              Kruk, który może się pochwalić największą ilością ujęć.

   Jak już wspomniałam, fabuła serii o „Kruku” nie jest ambitna. Ogranicza się do systematycznego likwidowania kolejnych złych i wielkiego finału, w którym dokonuje się sprawiedliwość i główny czarny charakter zostaje wysłany do piekła, a mściciel może już wreszcie podążyć na niebiańskie łąki, do swoich bliskich. Cały film to pokaz wyrafinowanej przemocy i gloryfikacja zemsty. A mimo to, jest w nim coś, co przyciąga. Kobiety na pewno zgrabnie wpleciona metafizyka i ideał wiecznej miłości, mężczyzn mroczny klimat i kino akcji.  
   Czy ten film zasłużył na miano kultowego, to kwestia sporna. Ludzie wytworzyli wokół niego aurę, która taki właśnie popkulturowy kult tworzy. Dlatego powstają i wciąż powstawać będą produkcje bazujące na mrocznej historii zemsty zza grobu.


    

                                           Niech moc Kurka będzie z Wami.


                                            
                          


                   

Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...