wtorek, 1 stycznia 2013

"Czytać Szekspira, czy nie czytać, oto jest pytanie."


   Williama Szekspira nikomu przedstawiać nie trzeba. Każdy potrafi przywołać w pamięci długowłosego artystę w bufiastych pantalonach, który z masochistyczną radością uśmiercał dziewięćdziesiąt procent swoich bohaterów.



                                                      Oto Will, we własnej postaci.

   Każdy z nas był swego czasu zmuszony do obcowania ze sztuką Szekspira przez bezlitosny system edukacji. Szkoła jednak ma to do siebie, że jak nikt inny potrafi skutecznie obrzydzić nawet najciekawszą lekturę. Dlatego większość pobierających edukację delikwentów, swoje spotkanie z Anglikiem może nazwać krótkim, niezobowiązującym i stanowczo bez ciągu dalszego. Ku krokodylim łzom ulubieńca elżbietańskich białogłów.



                                     Nie dajmy  płakać Will'owi! Czytajmy Hamleta!

   Podjęłam próbę dopasowania owego szekspirowskiego geniuszu do własnego, współczesnego sposobu myślenia. Przeczytane w Święta Bożego Narodzenia  "Tragedie" w przekładzie Józefa Paszkowskiego przekonały mnie, że powinnam chyba zacząć od komedii.
   Świat szekspirowskich tragedii zapełniają historie iście mrożące krew w żyłach. Zdrady, spiski, nienawiść i wszędobylska finałowa śmierć mnożą się na potęgę. Takie nagromadzenie dramatyzmu doskonale spisywało się zapewne na elżbietańskiej scenie. Panie z zadowoleniem mdlały w męskie ramiona pod pretekstem zatrwożenia nad okrucieństwem tego bezbożnego świata, albo zachwytem nad siłą miłości, a panowie mieli przedsmak kina akcji klasy B (ach, te pojedynki, mordy i ogólna jatka!). Wszyscy byli zadowoleni.
    Ja - współczesny czytelnik - czułam się jednak nieco skonfundowana tym przepychem niegodziwości, obfitością występku. Dlatego szkoda, że wypożyczając tragedie, nie złapałam po drodze i komedii. Po ogólnym pomarciu bohaterów "Hamleta", zalecam poczytać o śmieszno - romantycznej relacji bohaterów z "Wiele hałasu o nic". Tak, dla równowagi ducha.


                                             Tragedie! Tragedie! Trzeba było komedie!

    Szekspirowskie postacie są nierówne. Jedne mają taką złożoność psychiki, że ciężko mi je ogarnąć, czego przykładem jest Hamlet, inneszablonowe i płaskie, jak córki króla Lira, kolejne mdłe do bólu (Ofelia, nie znoszę biedaczki, przepraszam!), albo egzaltowane do entej potęgi, co pokazał Romeo i jego "ptaszyna".
    Historie opowiedziane przez poetę mają charakter uniwersalny, to wiemy wszyscy. W niektórych jest okropna przesada, konieczna w warunkach teatralnych (wyjątkowo nie lubię „Romea i Julii” - mój umysł zaprzecza sytuacji, w której dwójka nastolatków pod wpływem szczeniackiego zadurzenia, popełnia samobójstwo). Uwielbiam jednak w sztukach Szekspira postacie drugoplanowe. Są barwne, złośliwie inteligentne, przygłupie albo tajemnicze. Zawsze są konkretnie jakieś.

   Przeczytałam kilka sztuk na nowo i wciąż czuję, że Szekspir uparcie nie chce się przede mną otworzyć. Albo ja na niego. Mam jednak jakieś wewnętrzne przekonanie, że ten Anglik ma coś do powiedzenia. Pod płaszczykiem wydawałoby się zrozumiałych historii, jest coś głębiej. Po prostu nie znalazłam jeszcze klucza do jego języka. I chyba przeczytam „Hamleta” jeszcze kilkakrotnie zanim coś z niego wydobędę.

   Czytać, czy nie czytać? Oczywiście, że czytać! Jak nie za pierwszym razem, to za setnym uda nam się zrozumieć, dlaczego w sposób niepojęty, scena z czaszką Yorick'a przeszła do historii literatury.


                               Will pozdrawia fanów, nawet jeśli nie są Elżbietą I.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Versailles. Prawo krwi - czyli bladolice chłopaczki w Wersalu.

       "Versailles. Prawo krwi" - superprodukcja francuska z 2015 roku.    Wyprodukowano jedynie trzy sezony, bo było za drogo. Od...