W trakcie moich kinematograficznych podróży zdarza mi się natknąć na artystów przez duże A.
Ludzie Ci swoją osobowością, talentem i charyzmą są źródłem niezwykłych wrażeń i emocji. Wchłaniając w siebie i przefiltrowując towarzyszącą nam codziennie bylejakość, dzielą się z nami czymś bardzo cennym: swoją wrażliwością. Niezwykli to ludzie, którzy z rozrywki uczynili najprawdziwszą sztukę. I których autentyzm wykracza poza ramy filmowego kadru i wtapia się w prawdziwe życie. Każdy aktor doborem ról i swoją osobowością buduje mały wszechświat, alternatywną rzeczywistość, w którą możemy wejść. To zawsze było dla mnie niesamowite. Jednym z moich nowych, filmowych odkryć jest ktoś, kto stworzył wyjątkowy, bo słodko-gorzki wszechświat. To River. River Phoenix.
Ludzie Ci swoją osobowością, talentem i charyzmą są źródłem niezwykłych wrażeń i emocji. Wchłaniając w siebie i przefiltrowując towarzyszącą nam codziennie bylejakość, dzielą się z nami czymś bardzo cennym: swoją wrażliwością. Niezwykli to ludzie, którzy z rozrywki uczynili najprawdziwszą sztukę. I których autentyzm wykracza poza ramy filmowego kadru i wtapia się w prawdziwe życie. Każdy aktor doborem ról i swoją osobowością buduje mały wszechświat, alternatywną rzeczywistość, w którą możemy wejść. To zawsze było dla mnie niesamowite. Jednym z moich nowych, filmowych odkryć jest ktoś, kto stworzył wyjątkowy, bo słodko-gorzki wszechświat. To River. River Phoenix.
Wspaniały, przystojny młody mężczyzna, utalentowany aktor
i muzyk, zapalony aktywista, ale też nadwrażliwy, niemądry i lekkomyślny dzieciak,
który nie zdążył wyjść z wieku, kiedy igranie z ogniem przestaje być
emocjonujące. Był rzeką (River, ang. rzeka), która ledwo co wypłynęła ze źródła, a już ją
pochłonęło morze.
River Phoenix przyszedł na świat jako River Jude
Bottom 23 sierpnia 1970 roku, w Oregonie. Zszedł z niego 30 października 1993
roku w Los Angeles, które zawsze nazywał „złym miastem”. Zażył zabójczą dawkę
speedball’a, ogromnie silną mieszankę heroiny z kokainą. To było samobójstwo
przypadkowe, ponieważ River nie był świadomy skutków narkotyku. Jak widać, jego
podróż po tym świecie była bardzo krótka, trwała zaledwie 23 lata. Jednak swoją
osobowością i charyzmą zdążył sprawić, że do dziś istnieje w ludzkiej pamięci,
a filmy z jego udziałem stały się pozycjami kultowymi.
Poniżej kilka filmów, w których zagrał nasz dzisiejszy bohater.
„I love you to death” , 1990.
„Historia
mieszanego jugosłowiańsko-włoskiego małżeństwa. Rosalie i Joey prowadzą
popularną, lubianą pizzerię. Joey jest wzorowym obywatelem i poczciwym
pantoflarzem. Ma tylko jedną wadę: gorąca włoska krew nie pozwala mu zachować
wierności żonie. Gdy ta odkrywa zdrady męża, postanawia przy pomocy swojej
krewkiej matki i zakochanego w niej młodego pracownika pizzerii zabić męża. Jak
się okazuje nie jest to wcale takie proste…”
Jedna z
najlepszych komedii, jakie widziałam! Śmiałam się i śmiałam. Działa tu zasada
Hitchocka „najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie wzrasta”. To film, w
którym nie tylko River mnie ujął, ale całe to wesołe towarzystwo. Doskonałe
aktorstwo: zabójcza teściowa Joan Plowright, która chyba najbardziej przejawia
mordercze zamiary wobec zięcia, zaradna Rosalie (Tracy Ullman) twarda i
jednocześnie wrażliwa kobieta od razu wzbudza ciepłe uczucia, pocieszny Joey,
który prawie przez cały film nie ma świadomości rozgrywających się wydarzeń.
Devo, czyli River w roli zakochanego w swojej pracodawczyni chłopca, który dla
miłości jest nawet w stanie przebrać się za Chińczyka, pójść do podejrzanej
speluny i nająć naćpanych meneli, żeby kropnęli niewiernego małżonka. Oraz
gwiazdy filmu: najęci do likwidacji Włocha nieszanującego przysięgi małżeńskiej,
nafaszerowani narkotykami, oderwani od rzeczywistości Marlon i Harlan (w
niespotykanie komediowe role Hurt'a i Reeves'a). Dialogi to perełki, zwłaszcza
naszych zramolałych zabójców.
Zaledwie 20-letni River atakuje tutaj swoją
młodością i świeżością. Tracy Ullman i Joan Plowright niczym dwie wiedźmy gotujące
makaron z końską dawką środków nasennych dla Joeya, wyglądają naprawdę wspaniale! Zachwycająca jest
scena rodzinnego obiadu, kiedy to teściowa kłóci się po jugosłowiańsku z
zięciem ripostującym jej po włosku. A w tym wszystkim jest Rosalie uspokajająca
każde w jego rodzimym języku.
Jako, że
jest to notatka o roli Phoenix’a, to jeszcze parę słów na ten temat. Devo
jest młodym pracownikiem pizzerii Joey’a i Rosalie. Trochę bujający w obłokach,
zainteresowany ezoteryzmem, przedkłada towarzystwo siedzących w kuchni kobiet
nad towarzystwem buchającego testosteronem Joeya. Otwarcie adoruje swoją
pracodawczynię, jednak robi to w sposób bardzo uroczy i nienachlany. Jest, jak
wierny pies warujący obok swojej pani, zadowolony z każdego, najmniejszego
wyrazu sympatii, nawet gdyby to było tylko podrapanie za uchem. River’owi w tą
jakże komediową historię udało się wnieść trochę romantyzmu. Jego uczucie jest
niewinne, delikatne i przez to tak bardzo zabawne, kiedy przychodzi do
realizacji tych wszystkich drastycznych działań. Zadanie ustrzelenia
niewiernego małżonka ukochanej, to dla niego naprawdę ciężka próba. I jakże
zabawna!
Dogfight,
1991.
„Niezależny film w reżyserii Nancy Savoca.
Fabuła filmu rozgrywa się w latach 60 – tych, w ciągu jednej nocy. Amerykańscy
marines, dzień przed wyruszeniem do Wietnamu mają osobliwą tradycję.
Na pożegnalne przyjęcie przyprowadzają najbrzydszą dziewczynę, jaką uda im się
znaleźć. W drodze zakładów, żołnierz z najmniej urodziwą partnerką wygrywa
znaczną sumę pieniędzy. Film rozpoczyna się polowaniem na najbardziej
odpychające panny. River Phoenix, grający Eddi’ego Bridlace’a zaprasza na bal
kelnerkę Rose Fenney. Dziewczyna orientuje się, o co tak naprawdę chodzi i
opuszcza imprezę. Chłopak wiedziony
poczuciem winy, przeprasza ją i tak zaczyna się ich spacer po ulicach miasta, w
ostatnią noc Eddiego na lądzie…”
Historia o brzydkim kaczątku, które znajduje swojego księcia, nawet jeśli będzie jej towarzyszył tylko przez jedną noc. Kto nie
kocha takich historii? Wbrew pozorom, nie jest to jednak bajka. Pierwszą
rzeczą, która uderza widza, to szczerość i autentyczność rozgrywającej się historii.
Nie mamy tu pompatycznych wyznań miłosnych, głębokiego patrzenia w oczy i
oczywistego happy endu ze ślubem w finale. Mamy za to dwójkę młodych ludzi. Chłopaka, który odkrywa w sobie nieco inną stronę, i dziewczynę, która zna
swoją wartość, jednak nie pokazuje jej ludziom. Może sądzi, że nie warto?
Rose Fenney
doskonale zagrana przez Lili Taylor nie jest atrakcyjnie fizyczna, ale nie jest
też zahukana. To bystra, pełna życia dziewczyna, która pragnie czegoś więcej
niż stagnacja w restauracji matki. Świadoma dziejących się na świecie wydarzeń
(wojna w Wietnamie), chce coś robić, niż tylko słuchać spikerów radiowych.
Uzdolniona muzycznie posiada swój własny świat, a pojawienie się Eddie’ego jest
impulsem, by móc się tą swoją rzeczywistością z kimś podzielić. Spotykając
chłopaka dziewczyna nie marzy, że nagle wybuchnie wielka miłość, i chyba nawet
tego nie wymaga. Cały czas powtarza mu: „ jeśli chcesz”. Nic na siłę. I właśnie
brak tej uległości, żebrania o zainteresowanie, godność, którą ta dziewczyna
emanuje, sprawiają, że Eddie dochodzi do wniosku, który sam go zaskakuje.
Podczas kłótni na ulicy mówi jej: „lubię cię, niech to szlag!”. Czy to nie jest
romantyczne? Rose to moja ulubiona bohaterka z filmowej szufladki podpisanej: „brzydkie
kaczątka”.
Eddie
Birdlace, czyli River Phoenix w roli młodego marines. Wydaje się, że jest
typowym facetem, dla którego najważniejsi są kumple i tania zabawa, nawet kosztem innych ludzi.
Przyprowadza niczego nieświadomą Rose na feralną imprezę. Kiedy dziewczyna odkrywa prawdę,
oblewa go wodą i mówi parę słów prawdy. Wyrzuty sumienia powodują, że chłopak
postanawia ją przeprosić. Prawie do końca nie wiemy, co Eddie czuje, dlaczego
robi to, co robi. Chyba nawet on sam nie wie. Na pewno Rose go zainteresowała, zaintrygowała. Zamieszanie wprowadza
fakt podarcia adresu, który na pożegnanie od niej dostał. Wydawałoby się, że z jego strony była to jednorazowa przygoda. Jednak pod koniec filmu, trzy lata później widzimy
znów Eddie’go. Wraca do miasta jako weteran wojenny, który stracił na wojnie przyjaciół. Po chwili wahania idzie do restauracji Rose. To już nie ten sam
człowiek. W tej scenie Phoenix bardzo sugestywnie gra oczami. Widać w nich, że i jego nie ominęły demony wojny.
Co się wydarzyło, kiedy Rose znów go ujrzała? Tego dowiedzieć musicie się już sami. Czytałam, że Phoenix miał dość spore problemy w wejście w swoją postać. Z natury stuprocentowy hippie (jego rodzice byli hipisami), nie potrafił odnaleźć się w roli nawykłego do dyscypliny i podporządkowania się żołnierza. Myślę jednak, że wyszło mu to całkiem zgrabnie.
Co się wydarzyło, kiedy Rose znów go ujrzała? Tego dowiedzieć musicie się już sami. Czytałam, że Phoenix miał dość spore problemy w wejście w swoją postać. Z natury stuprocentowy hippie (jego rodzice byli hipisami), nie potrafił odnaleźć się w roli nawykłego do dyscypliny i podporządkowania się żołnierza. Myślę jednak, że wyszło mu to całkiem zgrabnie.
Cały film
cechuje taka ciepła zwyczajność, połączona z delikatnością i nieśmiałością. Pierwsze
nieporadne pocałunki, przytulenia są naprawdę urocze. Film nie jest
jednowymiarowy. To historia o męskiej przyjaźni, pragnieniu bliskości, o
uprzedzeniach i pokonywaniu stereotypów, gdzieś w tle mamy problem wojny i jej
niszczycielskiego oddziaływania na psychikę młodych ludzi. A wszystko to
pokazane w latach 60-tych jeszcze przed epoką dzieci kwiatów.
„Moje
własne Idaho”, 1991
"Historia życia i przyjaźni dwóch chłopców zajmujących się męską prostytucją. Mike'a, którego do takiego zarabiania na życie zmusiły okoliczności i Scott'a, chłopaka z dobrego, bogatego domu, dla którego życie na marginesie jest wyrazem buntu wobec ojca..."
Film niezwykły, oniryczny, wstrząsający...długo można byłoby wymieniać. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak zahipnotyzowana śledziłam rozwój wydarzeń. Po seansie, kiedy napisy końcowe już dawno się skończyły, siedziałam jeszcze pogrążona w tym gorzkim klimacie, jaki zaserwował nam Gus van Sant. W fotel wbiły mnie genialne kreacje aktorskie tak młodych przecież wtedy aktorów: River'a Phoenix'a i Keanu Reeves'a.
Już w pierwszej scenie poznajemy Mike'a. Chłopak choruje na narkolepsję, czyli nagłe, głębokie zasypianie. Jest sam, choć posiada żyjącego na odludziu brata i matkę, którą bezskutecznie próbuje odnaleźć. Jego domem jest stara rudera, w której mieszka z innymi jemu podobnymi wyrzutkami pod przewodnictwem Bob'a Pigeon'a, starego narkomana i złodzieja. Najbliższą Mike'owi osobą jest Scott. Chłopak skrycie go kocha. Wydaje się, że Mike jest już od urodzenia naznaczony jakimś nieszczęśliwym piętnem, ciąży na nim fatum związane z okolicznościami narodzin i dzieciństwa.
Jest to moim zdaniem najwybitniejsza rola River'a, pokazał tutaj na co go stać. Wystarczy tylko dobry scenariusz. Rola, z którą się zmierzył była niezmiernie trudna. Bohater Phoenix'a jest niespotykanie wielowymiarowy. Niczym w jakimś szalonym młynie łączą się w nim wrażliwość i łobuzerstwo, niewinność i prostytucja, wielka gorycz i jakaś ogromna nadzieja. Pasja życia, nieszczęście, szczerość, beznadziejność... Ciężko to nawet opisać, rozgryźć. Aktorowi udało się przekazać wieloznaczność i głębię ludzkiej psychiki.
Wobec kwestii homoseksualizmu jestem raczej obojętna. Jednak scena, w której Mike wyznaje Scott'owi miłość i robi to tak delikatnie, z takim cichym, nienachalnym pragnieniem i gorzką świadomością, że zostanie odrzucony, tak mnie wzruszyła, że miałam ochotę powiedzieć: "Scott! No, weź się zgódź! No weź!". A później ta rozpacz Mike'a, kiedy przyjaciel zaczął się od niego oddalać...
Inni aktorzy również spisali się na medal. Sam film posiada przepiękne zdjęcia, klimat marzenia sennego, graniczy z kinem absurdu, groteski i przejaskrawienia. Podzielony jest na partie, w zależności od zmian lokalizacji toczącej się akcji. Można by powiedzieć, że film został podzielony na akty, jak w sztuce epoki odrodzenia. W samym filmie są sceny zbiorowe w domu chłopców. Kiedy oglądałam grę aktorów i słuchałam dialogów, to tak sobie myślałam: "to wygląda i brzmi, jak Szekspir!" Poszperałam w necie i okazało się, że byłam niedaleko od prawdy. Cześć filmu zaczerpnięta została ze sztuki Szekspira "Henryk IV". Uwielbiam też końcową scenę. Ten kontrast między pogrzebem ojca Scotta, na wskroś katolickim, poprawnym i ponurym, a pogrzebem Boba, dzikim, nielegalnym, kiedy to chłopcy grając na harmonii tańczą wokół trumny, skaczą i wrzeszczą, rozrzucając składane, ogrodowe krzesełka po całym cmentarzu. Fantastyczny pomysł.
Nie twierdzę, że rozumiem w pełni ten film. Chyba nigdy go do końca nie pojmę. Kino odbieram raczej emocjami. Czuję jednak, że "Moje własne Idaho" to film ze wszech miar wyjątkowy. Smutne jest jedynie to, że prawdopodobnie na planie właśnie tej produkcji River zaczął swoją przygodę z narkotykami, która zakończyła się tak tragicznie.
Nasz bohater zagrał jeszcze w kilku filmach. Nie będę o nich wszystkich pisać. W 2012 roku wyszedł ostatni projekt z jego udziałem "Dark blood". Został dokończony po dziewiętnastu latach od tragicznej śmierci aktora. Widać tam, jakie spustoszenie uczyniły narkotyki w wychudłym ciele Phoenixa. Tak strasznie mi żal tych wszystkich filmów, w jakich miał zagrać ( Totalne zaćmienie, Baksetball diaries, Wywiad z wampirem). Jak wyglądałyby te filmy, gdyby zagrał on, a nie ci inni aktorzy. A najbardziej mi żal młodego, zdolnego chłopaka, który mówił, że dzień jego śmierci będzie dniem chwały. A tymczasem zakończył on swoje życie na betonowym chodniku, w środku nocy, w mieście, którego nienawidził...
River wciąż dzieli się sobą. Jego wrażliwość i dusza zaklęte są w filmach i muzyce, jaką stworzył. Ręce wciąż ma otwarte. Wystarczy brać...