Lubicie chodzić do muzeów?
Jeśli tak, to świetnie, bo to są naprawdę ciekawe miejsca.
gdzie można dosłownie otrzeć się o przeszłość. Czy to nie fascynujące, patrzeć na coś, na co patrzyli
ludzie dawno, dawnooo temu? Ludzie, którzy nie znali Internetu, samolotów,
telefonów, i których światopogląd był diametralnie rożny od współczesnego? Czy
to nie jest jedno wielkie wow? Jak tak sobie pomyśleć, to każda wizyta w muzeum
może być nie tyle podróżą w przeszłość, co w głąb siebie. Sam fakt, że te
przedmioty są, podczas, gdy po ludziach, którzy je stworzyli już
dawno nie został żaden ślad, może być dosadnym przypomnieniem o tym, jak krótkie i ulotne jest ludzkie życie.
Ja chodzę
najczęściej do muzeów, w których zgromadzono kolekcje malarskie. Dlatego dziś
mamy post dla tych, którzy lubią malarstwo. Miałam w swoim życiu szczęście
zobaczyć facie ad faciem[1] niektóre dość znane dzieła.
Widzieć obraz na
żywo, a pooglądać go na stronicach albumu to dwie rożne sprawy. Odczucia są
często bardzo inne. Obraz, który - wydawałoby się - jest wspaniały, okazuje się
jedną niewyraźną, czarną plamą, czy też odwrotnie, jakieś dzieło
nieprzykuwające wcześniej uwagi, na żywo rozbudzi całkiem niespodziewane
emocje.
Poniżej
przedstawię kilka płócien, które widziałam. Zaczniemy od malarstwa
europejskiego, a skończymy na naszym rodzimym podwórku. Wisienkę na torcie
trzeba zachować na koniec, prawda?
[1] Facie ad faciem (łac.)
– twarzą w twarz. Cóż, wprawdzie obrazy jako takie nie posiadają oblicza,
naprzeciwko którego można by mężnie stanąć. Jednak, jak to uczenie wygląda, jak
się w tekście zabłyśnie łaciną zaczerpniętą z Internetu :P.
Johannes Vermeer, „Dziewczyna
z perłą”.
Ten słynny obraz, nazywany Mona Lisą Północy, znajduje
się w niderlandzkim muzeum narodowym Mauritiushuis. Bardzo mi zależało na jego
zobaczeniu. Pierwsze wrażenie było takie, jakie mają wszyscy patrzący na Mona
Lisę Da Vinci: „jaki niepozorny obrazek!”. Chodziłam po tym Mauritshuis’ie i
chodziłam otoczona wieloma obrazami i nie mogłam owej „Dziewczyny…” znaleźć.
Przez chwilę nawet myślałam, że została wypożyczona gdzieś na drugi koniec
świata, żeby przykładowi skośnoocy miłośnicy sztuki też ją sobie
zobaczyli. Ale nie! Była! Ukryta między
obwieszonymi biżuterią, piersiastymi damami Rubensa. Po pierwszym szoku
spowodowanym jej niepozornością, stwierdzam, że zrobiła na mnie ogromne
wrażenie! Tak skromna, o czystym, a jednak trochę zagadkowym spojrzeniu,
spokojna i statyczna, namalowana na małym płótnie. Oświetlona delikatnie,
wyróżniająca się na tle tych wszystkich wijących się, półnagich, albo okrytych
ciężkimi zwojami atłasu kobiet. Kruchość i subtelność dziewczęcej postaci
spotęgowana była lekko popękaną powierzchnią. Jest to obraz XVII – wieczny,
więc to naturalne, ma już 300 lat.
Jest on zresztą bardzo zagadkowy. Nie wiemy, kiedy dokładnie powstał, kto pozował do portretu (istnieje teoria, że była to córka Vermeer’a). Jest to jeden z naprawdę niewielu obrazów tego malarza „bez akcji”. Nie wiadomo, czy płótno powstało na zlecenie, czy też było wytworem natchnienia. Ja raczej myślę, że jednak namalowano go na zlecenie. Vermeer nie był płodnym malarzem (zostało po nim niewiele ponad 30 płócien), za to był płodny z tej bardziej dosłownej strony. Źródła podają, że powołał do życia wraz ze swoją żoną od 10 do 15 pociech. Wyżywienie tak licznej gromadki nie było łatwą sprawą. Malarz robił, co mógł: malował na zlecenie, handlował dziełami sztuki, prowadził karczmę ojca itd. Ostatecznie narastające długi doprowadziły go do przedwczesnej śmierci, najpewniej na skutek zawału wywołanego stresem. Nie sądzę, żeby Vermeer malując „Dziewczynę…” spodziewał się, że właśnie ten obraz uczyni go nieśmiertelnym. A owa nieśmiertelność jest w pełni zasłużona. "Dziewczyna z perłą" jest zwyczajnie piękna w swej skromności i elektryzująco tajemnicza (kobieta odwraca głowę przez ramię: kto ją woła? Matka? Brat? Ukochany? Co znaczy jej nieobecne, rozmarzone spojrzenie i lekko uchylone usta? Co wydarzyło się wcześniej? O czym myślała? Może zatopiona w myślach wspominała niedawne spotkanie? Z kim?).
Jest on zresztą bardzo zagadkowy. Nie wiemy, kiedy dokładnie powstał, kto pozował do portretu (istnieje teoria, że była to córka Vermeer’a). Jest to jeden z naprawdę niewielu obrazów tego malarza „bez akcji”. Nie wiadomo, czy płótno powstało na zlecenie, czy też było wytworem natchnienia. Ja raczej myślę, że jednak namalowano go na zlecenie. Vermeer nie był płodnym malarzem (zostało po nim niewiele ponad 30 płócien), za to był płodny z tej bardziej dosłownej strony. Źródła podają, że powołał do życia wraz ze swoją żoną od 10 do 15 pociech. Wyżywienie tak licznej gromadki nie było łatwą sprawą. Malarz robił, co mógł: malował na zlecenie, handlował dziełami sztuki, prowadził karczmę ojca itd. Ostatecznie narastające długi doprowadziły go do przedwczesnej śmierci, najpewniej na skutek zawału wywołanego stresem. Nie sądzę, żeby Vermeer malując „Dziewczynę…” spodziewał się, że właśnie ten obraz uczyni go nieśmiertelnym. A owa nieśmiertelność jest w pełni zasłużona. "Dziewczyna z perłą" jest zwyczajnie piękna w swej skromności i elektryzująco tajemnicza (kobieta odwraca głowę przez ramię: kto ją woła? Matka? Brat? Ukochany? Co znaczy jej nieobecne, rozmarzone spojrzenie i lekko uchylone usta? Co wydarzyło się wcześniej? O czym myślała? Może zatopiona w myślach wspominała niedawne spotkanie? Z kim?).
Warto też obejrzeć film zainspirowany Vermeerowskim
obrazem, „Dziewczyna z perłą” w reżyserii P. Webbera, ze znakomitym Colinem
Firthem i Scarlet Johannson.
Fantastyczny, pełen emocji, z pięknymi zdjęciami pełnymi gry światła,
jakby namalowanymi pędzlem mistrza Veermeer’a.
El Greco, „Zmartwychwstanie” (1577 – 1579).
El Greco, mimo
mylącego pseudonimu (naprawdę nazywał się Dominikos Theotokopulos), był
malarzem hiszpańskim, jedynie pochodzenie miał greckie. Obraz
„Zmartwychwstanie” można również zobaczyć w hadzkim Mauritiushuis’e. Zwraca
uwagę ekspresyjnością i kolorami. O ile większość płócien w kolekcji tego
muzeum pochodzi z XVII wieku i ma cechy typowo niderlandzkie (gładka faktura,
statyczne postacie, ugrzecznione formy), o tyle obraz El Greca bije po oczach
swoją intensywnością.
Gdy nad nim stałam
wydał mi się od razu inny, indywidualny. Płaszcz Chrystusa, światło, żółta
koszula śpiącego żołnierza w rzeczywistości są o wiele bardziej żywe i wyraźne,
niż na oglądanych w albumach reprodukcjach. Zwrócić można również uwagę na
wydłużenie postaci, cechę charakterystyczną dla techniki tego malarza. Tutaj jest ono
nieznaczne, ponieważ jest to dzieło z wczesnego okresu twórczości Hiszpana
(Greko-Hiszpana?). W dalszych latach bohaterowie jego obrazów ulegają wręcz
nienaturalnemu wydłużeniu. Było to świadome działanie malarza, mające na celu
wzmocnienie uduchowienia i ekspresji przedstawionych postaci. Tak przynajmniej
uważają eksperci :P . "Zmartwychwstanie" bardzo mi się podobało.
Caravaggio, „Chłopiec ugryziony przez jaszczurkę” (ok. 1596).
O ile bardzo lubię
tego włoskiego malarza i z chęcią oglądam jego obrazy w sieci, o tyle ten jeden
jedyny, który mogłam zobaczyć na żywo, wyjątkowo mnie rozczarował.
Płótno „Chłopiec
ugryziony przez jaszczurkę” można było przez miesiąc oglądać w Galerii Wilhelma
V w Hadze. Wybrałam się tam pakując pod jedno ramię koleżanki, pod drugie
nadzieję na jakieś ekscytujące przeżycie. Sam obraz wzbudza podziw swoją
dokładnością i wielkim, wręcz pieczołowitym oddaniem szczegółów. Wystarczy
spojrzeć na pojemnik, w którym jest woda i odbite na jego szkle okno, albo na
sposób namalowania owoców i liści (mistrzostwo!). Jednak sam obraz...ciemny,
zgaszony (gdybym wcześniej o nim nie poczytała, to nawet nie zauważyłabym
tytułowej jaszczurki) Jedynie nieśmiała
smuga światła pada od strony niewidocznego okna (to dopiero wstęp do
charakterystycznego dla Włocha – tenberyzmu, czyli ostrego światłocienia wśród
ciemnej palety barw). Postać chłopca –
zniewieściałego efeba, wydelikaconego pięknisia, była bardzo popularna w
czasach, kiedy malarz tworzył. Dla mnie – znającej inne, o wiele bardziej fascynujące dzieła
Caravaggio – nie jest to jednak temat zbyt zajmujący. Reprodukcja, jaką zamieściłam nie jest dobra. Nie oddaje zupełnie tego, co widziałam. Niestety
nie znalazłam lepszej :(
Sam malarz był
ciekawą postacią. Awanturnik, zabójca, wygnaniec. Do wszystkich jego
religijnych obrazów pozowały prostytutki. Gdy umarł, pewnie spoczął w nieznanym
grobie, może nawet bez obrzędu pogrzebowego. W każdym razie, nigdy nie znaleziono jego ciała.
Co nie zmienia faktu, że tego niedzielnego popołudnia
poszłyśmy pozachwycać się „Chłopcem…”, a skończyłyśmy na podziwie dla pewnego
schowanego w kącie obrazu Rembrandta...
Rubens, „ Nocna scena ze starą kobietą trzymającą
kosz i świecę, z chłopcem u boku odpalającym światło”.
Któż nie zna
Rubensa, czołowego przedstawiciela malarstwa niderlandzkiego? Każdy zna,
choćby nawet sztuką interesował się w takim stopniu, co azteckim rękodziełem.
To marka znana na cały świat.
Obraz, który
widzimy wyżej nie jest zbyt popularnym dziełem malarza. Nie znalazłam o nim w
Internecie żadnych informacji po polsku. W samej galerii również wisiał trochę
na uboczu, pominięty przez tłum garnący się do Caravaggio. Ach, a jaki to
obraz! Wśród tych wszystkich brokatowych dam, wypolerowanych mieszczan,
wydumanych mitologicznych scen i ułożonych pejzaży, dzieło Rubensa tętni
życiem. Takim zwykłym, codziennym życiem. Jest to niewątpliwa zasługa światła.
Na obrazie „ Nocna
scena ze starą kobietą…” mamy dwie postacie: starszą już kobietę trzymającą w
zagięciu łokcia kosz, a w dłoni świecę. Przez ramię zagląda jej chłopiec i
odpala od ogarka płomień. Staruszka wydaje się pogrążona w jakiś miłych
myślach. Chłopiec z kolei koncentruje swoją uwagę na jej twarzy, odpalając
świecę jakby mimochodem. Mamy pokazany tutaj kontrast pomiędzy młodością, a
starością. Gładkie, rozświetlone oblicze dziecka zostało przedstawione obok
pomarszczonej (po mistrzowsku!), starej twarzy kobiety. Nie występuje jednak
między tymi dwoma zjawiskami antagonizm. Przeciwnie, chłopiec ciepło, lekko
przymrużonymi oczami patrzy na staruszkę, która lekko się uśmiecha. To jakby
alegoria ludzkiego życia. Przejście z młodości w starość, we wzajemnej
harmonii.
Tak siedziałyśmy na tej ławeczce, patrzyłyśmy na ten obraz i jego
ciepło przenikało w naszą stronę.
Rubens był malarzem, który świetnie sprawdzał się również jako dyplomata. Odwiedzanie z wszelakimi misjami mediacyjnymi najważniejszych europejskich dworów znacząco pomogło mu w karierze malarskiej. Miał - jak na malarza - bardzo udane, szczęśliwe życie. Opływał w luksusy i korzystał ze swojej sławy do samej śmierci. Jakże inna to historia od większości artystów, którzy mieli albo problemy miłosne, finansowe, egzystencjalne albo po prostu problemy z samym sobą, co często prowadziło do dramatów.
Jacek Malczewski, „Pytia”.
Na koniec obiecana wisienka na torcie, czyli malarstwo
polskie. Z uwagi na to, że aktualnie większość miesięcy w roku spędzam w
Holandii, to naprawdę wyjątkiem jest, żebym mogła zobaczyć coś, co wyszło z pod
polskiego pędzla. Miałam jednak to niebywałe szczęście, że będąc w Krakowie na
warsztatach studyjnych odwiedziłam wystawę z obrazami Jacka Malczewskiego,
czołowego symbolisty Młodej Polski. I jednocześnie mojego ulubionego malarza :)
. Obrazy Malczewskiego są jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne. Gloryfikacja
wsi, symbolizm, mistycyzm, a wszystko na jednym płótnie!
Powyżej zaprezentowana została „Pytia”. Dla
niewtajemniczonych, Pytia to kapłanka - wyrocznia z mitologii greckiej. Panie
te pełniły służbę w świątyni Apollina i były legendarnymi wieszczkami, do
których tłumem walił cały starożytny świat, VIP-y znaczy się (królowie, herosi,
pół-bogowie itd.) . Obraz ten na stałe ma swój dom w Lwowskiej Galerii Sztuki.
Na płótnie przedstawiona jest rosła kobieta (nawiązanie do szalenie popularnego
w tamtym okresie uwielbienia dla wsi i chłopów. Kobieta wygląda niczym hoża
dojarka), w greckim stroju, lekko zamyślona. W tle widzimy twarz mężczyzny,
która najpewniej należy do samego malarza.
Na zdjęciu tego nie
widać, ale jak ogląda się obraz na żywo, to wyraźne są wszystkie pociągnięcia
pędzla. To nadaje życia, surowości, jakiegoś stanu niedokończenia, jakby
artysta zrobił sobie tylko krótką przerwę i zaraz miał wrócić, żeby dokończyć
to, co zaczął. Bardzo podoba mi się koloryt skóry kapłanki. Realistyczna
wielobarwność, mistrzowskie cieniowanie. Cudo!
Szczególnie
jestem fanką serii płócien z motywem chimer. Mają w sobie taką polskość
wymieszaną z bajkowością, jakiej nie da się podrobić. I jakiej nigdzie indziej
nie można spotkać.
Oglądanie obrazów
może być fajnym przeżyciem. Czasami poruszają emocje w nich zawarte, czasami
chwyta za serce niesamowita technika malarska. Zawsze znajdzie się coś, nad czym warto się zatrzymać.
Jeśli ktoś ma okazję zobaczyć coś nowego, to nawet niech się nie zastanawia i
śmiało maszeruje do najbliższego muzeum.