Książka Debbie Macomber „Dom and Zatoką” miała być pierwotnie powieścią obyczajową. Miała być, jednak się nią nie stała. W sumie nie wiem nawet, jak określić i do czego przyporządkować to, co wyszło spod pióra tejże autorki.
Powieść obyczajowa z założenia ma skupiać się na życiu,
emocjach i przeżyciach bohaterów, z którymi – ze względu na ich dokładną głębię
psychologiczną – czytelnik może się utożsamiać. To wszystko powinno być spięte
starannie zarysowanym tłem społecznym i obyczajowością. Z założenia.
Mamy tutaj kilka wątków. Głównym jest motyw
problemów małżeńskich Cecylii i Iana. Świeżo
poślubieni małżonkowie przeżywają poważny kryzys: krótko po ślubie umiera ich
córeczka Alice. Z tą śmiercią, pogrzebem i żałobą musi sobie radzić sama
Cecylia, ponieważ jej mąż – żołnierz marynarki – pełni służbę na łodzi podwodnej
i nie ma bladego pojęcia o rozgrywającej się właśnie tragedii. Rozgoryczona tym
faktem Cecylia postanawia złożyć pozew o rozwód. Miejscowa sędzina zaleca
jednak wspólną terapię i daje im czas na rozwiązanie swoich problemów. Tak
zaczyna się cała historia. W międzyczasie do akcji wkraczają inni bohaterowie:
wspomniana wcześniej sędzina Olivia Lockhart i wątek jej znajomości z nowo przybyłym do miasta
redaktorem naczelnym regionalnej gazety Jackiem Griffinem, jej córka Justine umawiająca się ze
znacznie starszym mężczyzną, matka pani Lockhart zajmująca się tajemniczą
skrytką pozostawioną przez jednego z sędziwych pacjentów domu starości, czy
Grace, która nie może otrząsnąć się po nagłym zniknięciu męża.
Nie będę tu opisywać każdej z tych historyjek, bo szkoda na
to klikania. Powieść ma potencjał, jednak został on całkowicie zniweczony.
Książka została napisana w sposób nudny, sztampowy, byle jaki. Mamy tu same
ogólniki, schematyczne zachowania. Postacie są płaskie, typowe. Olivia Lockhart
jako sędzina jest oczywiście mądrą, zadbaną, opanowaną kobietą z klasą. Jej
matka, Charlotte to pocieszna staruszka, która chce zeswatać swoją rozwiedzioną
córkę. Amant, jak przystało na redaktora naczelnego jest błyskotliwy, obyty i
przystojny. Justine to niebywale piękna kobieta, która w wieku 27 lat jest
dyrektorem banku itd. Nie nabiedziła się
autorka nad rysem psychologicznym swoich postaci, o nie. Dialogi są infantylne, sztuczne do bólu. Która matka, gdy
jej dziecko zadzwoni i powie, że właśnie wzięło ślub z facetem po miesiącu znajomości (z
przerwami, bo on łowi w międzyczasie ryby na Alasce), powie: „Och,
kochanie, tak się cieszę!”. Zachowania bohaterów są irracjonalne, przykładowo:
mąż Grace. Wiemy, że nie działo się dobrze w ich małżeństwie, ale już nie wiemy
dlaczego. Jaka była przyczyna jego odejścia? Co było nie tak? Facet przez pół
książki siedzi przed telewizorem z kwaśną miną, nagle znika i sayonara! Tyle go widzieliśmy!
I tak
cały czas.
Powieść obyczajową, jeśli nie bohaterowie, to powinno ratować
tło. Opis urokliwego miasteczka, zatoki, nad którą miejscowość leży, wiatru, kamieniczek.
Niech czytelnik poczuje klimat miejsca, o którym czyta. Niech będzie ono jedyne
w swoim rodzaju. Tymczasem „Dom nad Zatoką” oferuje nam jedynie opis kilku
knajp, sądu i biblioteki.
Ta powieść nie ma duszy. Licząca niedużo stron wynudziła mnie
śmiertelnie. Takim obyczajówkom mówię zdecydowane: nie!